niedziela, 26 stycznia 2014

Krakowskie śniadanie

Wpadła mi ostatnio w ręce taka książka - ponad pół tysiąca stron tradycyjnych polskich przekąsek, dań, zup, deserów i przetworów z podziałem na 11 regionów (Pomorze i Kaszuby, Warmia i Mazury, Wielkopolska, Kujawy, Kurpie, Mazowsze, Podlasie i Lubelszczyzna, Małopolska, Śląsk, Polskie Góry, Kresy).



W mojej kuchni od dawna goszczą raczej włoskie i śródziemnomorskie smaki, ale ostatnio mam coraz większą ochotę na poznanie kulinarnego dziedzictwa naszego kraju.

Na dobry początek wybrałam oczywiście Małopolskę: MAŁDRZYKI KRAKOWSKIE. Co prawda autorka zakwalifikowała je jako deser, ale mnie wydały się idealne na późne i leniwe niedzielne śniadanie.

Składniki:
500g niekwaśnego twarogu
jajko (całe) i żółtko
łyżka stopionego masła
łyżeczka cukru waniliowego
1/2 łyżki startej skórki cytrynowej
2-3 łyżki mąki pszennej 3 łyżki masła lub oleju do smażenia
cukier puder
sok ze świeżych owoców lub świeże owoce

Twaróg ucieramy w misce, wbijamy jajo i żółtko, dodajemy stopione masło, cukier waniliowy i skórkę z cytryny. Ucieramy raz jeszcze i dodajemy tyle mąki, aby łyżką można było formować placuszki. Smażymy i podajemy z cukrem pudrem, sokiem i/lub owocami.

Tyle mówi przepis. Ja dałam 200g twarożku, 1 jajko, cały cukier waniliowy i mąkę na oko, a smażyłam na margarynie. Wyszły apetycznie.




Ale żeby troszkę je uatrakcyjnić podałam z sosem pomarańczowym zrobionym z 1 łyżki stopionego masła, 3 łyżek brązowego cukru i soku wyciśniętego z 1 pomarańczy (wyszedł mi trochę za słodki). 







Bardzo przyjemny początek mroźnego, zimowego dnia.


wtorek, 21 stycznia 2014

Oszukany piernik

Czasami tak po prostu jest, że muszę upiec ciasto. "Chodzi za mną" przez kilka, kusi, nie daje spokoju, działa na wszystkie zmysły. Próba oszukania się czymś ze sklepu zazwyczaj kończy się wielkim rozczarowaniem smakowym i poczuciem winy z powodu zbędnej bomby kalorycznej. Domowe ciasto nie tylko smakuje jakoś tak inaczej, ale sprawia też, że długo jeszcze unosi się w powietrzu jego zapach.

Dziś pretekstem stały się moje imieniny. Co prawda nigdy nie obchodzę imienin, ale każdy powód jest dobry, aby coś pysznego upichcić. To jedno z moich ulubionych ciast, zwłaszcza zimową porą - taki trochę oszukany piernik, bo nie ma w nim miodu. Poniższe zdjęcia też są oszukane, bo to portret ciasta, które upiekłam na powitanie nowego roku - dzisiejsze było mniej fotogeniczne.

Przepis jest prosty, szybki i zawsze się udaje:

PIERNIK BEZ MIODU

2,5 szklanki mąki poznańskiej
3 jajka
0,5 kostki margaryny 
3/4 szklanki cukru
3/4 szklanki mleka
0,5 słoiczka dżemu (a najlepiej powideł śliwkowych)
cukier waniliowy
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka przyprawy do piernika
duża łyżka kakao
orzechy (włoskie i laskowe)

W wersji ekspresowej (według przepisu mojej mamy) wystarczy wszystkie składniki utrzeć/zmiksować i gotowe. 

Ja dodaję sobie pracy i najpierw powolutku roztapiam margarynę (aby nie była zbyt ciepła). Następnie miksuję ją z cukrem (najchętniej brązowym, bo jest bardziej aromatyczny) i jajkami. Dodaję cukier waniliowy, kakao i przyprawę do piernika.
Jeśli mam trochę więcej czasu lub natchnienia, przyprawę przygotowuję sama, ubijając w moździerzu cynamon, kardamon, imbir, goździki, gałkę muszkatołową, kolendrę, pieprz i ziele angielskie - proporcje jak zwykle na oko
Do utartej masy dodaję po trochu mąki i mleka. A na koniec dodaję powidła, proszek do pieczenia, sodę i orzechy.

Ciasto piekę w 180°C około 70 minut (może być trochę dłużej - sprawdzam środek patyczkiem do szaszłyków).









sobota, 18 stycznia 2014

Mytilus edulis z morza zwanego Atlantykiem

Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy wyjeżdżałam do Włoch,  frutti di mare nie kojarzyły mi się z niczym przyjemnym. Najgorszy był zapach - przypominał coś niezbyt świeżego i odpychającego. Dziś sama nie mogę uwierzyć, że kiedy pierwszy raz poczęstowano mnie spaghetti alle vongole, grzecznie odmówiłam. Z czasem, kiedy przyzwyczaiłam swoje kubki smakowe do tych doznań, rozsmakowałam się w małżach, krewetkach, kalmarach i przede wszystkim w ośmiornicach. 

Pod żadnym pozorem nie należy rozpoczynać swojej przygody z owocami morza od ich mrożonej wersji, bo można skutecznie i na długo się zniechęcić.  Tylko i wyłącznie świeże mają smak i aromat słonej wody i to coś, co tak trudno nazwać, a co Japończycy nazwali smakiem umami. Na szczęście minęły już czasy, kiedy na świeże owoce morza musiałam czekać do kolejnego wyjazdu w cieplejsze rejony Europy. Życie w mieście ma ten plus, że można je znaleźć w dobrym supermarkecie. 
Nie jestem pewna, gdzie złowiono te, które dziś stały się podstawą mojego obiadu, ale nie można im było nic zarzucić. W zasadzie pierwszy raz małże kupione w Polsce smakowały mi tak, jak należy.




A oto efekt: małże z białym winem, szafranem, selerem naciowym, czosnkiem, chili, czerwoną cebulą, pomidorkami koktajlowymi i pietruszką. A do tego ulubione tagliatelle. Danie inspirowane przepisem z Kwestii Smaku, ale jak to zwykle w mojej kuchni bywa, proporcje są na oko, a ostateczna lista składników i szczegóły przygotowania różnią się nieco od oryginału. 










niedziela, 12 stycznia 2014

Szaleństwo katalogowania

Ani śniegu, ani słońca... Zimno, ciemno i ponuro. "Jak żyć?" ciśnie się na usta. Nie pozostało mi dzisiaj nic innego, jak tylko zająć się czymś pożytecznym i jednocześnie przywołującym ciepłe wspomnienie lata. Postanowiłam więc oficjalnie zamknąć rok 2013 i zrobić coś w rodzaju katalogu moich pierwszych ogrodniczych eksperymentów.

Kiedy zakładałam ogródek, była już końcówka maja. Większość roślin, które znalazły swoje miejsce w moim ogródku kupiłam w doniczkach, w pobliskich marketach i szkółkach. Informacja na torebkach nasion, które jeszcze wtedy udało mi się dostać, nie pozostawiała złudzeń: jest już za późno. Nie jest za późno - uparłam się. Zrobiłam po swojemu i w kilku przypadkach rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Niespodzianką roku okazały się lewkonie, ale o tym za chwilę. 

AZALIA - pojawiła się w moim ogródku jako jedna z pierwszych i od razu dodała mu uroku. 






BARWINEK - zauroczył mnie drobnymi i delikatnymi kwiatami. Na razie rośnie sobie w dość przypadkowym miejscu i czeka na lepszy pomysł. 
 

BERBERYS - od początku wiedziałam, że za nic w świecie nie ogrodzę mojego maleńkiego skrawka ziemi tujami (co niestety zrobili niemal wszyscy sąsiedzi tworząc ponurą monokulturę osiedlową). Od zawsze podobał mi się zmieniający kolory berberys i mimo, że niemal wszyscy mi go odradzali (bo kłujący - co ja akurat uznałam za plus), kolejny raz się uparłam. Spektakl kolorów, który zobaczyłam na jesień upewnił mnie w przekonaniu, że to był znakomity pomysł.







BRATKI - te wdzięczne maleństwa opanowały działkę mojej sąsiadki, pani Zosi. Mam nadzieję, że za kilka lat nie będę żałować, że zasadziłam je pod moimi oknami. 



CLEMATIS czyli powojnik - potrzebowałam czegoś, co choć trochę odgrodziłoby nas od drogi i zapewniło odrobinę prywatności. Powojnik błyskawicznie odnalazł się w tej roli. Z przyjemnością podglądałam w jakim tempie przybywa mu centymetrów.





FLOKS - wspomnienie ogródka mojej babci. Floksy zawsze kojarzyły mi się z latem na wsi i w ogródku osiedlowym mogą wydawać się nieco nie na miejscu. Na razie wypróbowałam dwie roślinki, ale w tym roku mam ochotę na więcej.



FUKSJA - kiedy byłam mała, zachwycały mnie ogromne fuksje, które przez lata stały w pokoju mojej babci. Nigdy później nie widziałam tak pięknych kwiatów doniczkowych i niestety nie zdążyłam dowiedzieć się, jaka była tajemnicza recepta babci na tak udane rośliny. Moje fuksje chorowały i wyglądały dość marnie, dopóki nie pojechałam na wakacje i nie zajęła się nimi moja sąsiadka, pani Ula. Po powrocie nie poznałam własnych roślin, wreszcie zaczęły namiętnie kwitnąć. Próby zrobienie sadzonek na kolejny sezon zakończyły się niepowodzeniem, ale co tam. W tym roku spróbuję jeszcze raz.




GOŹDZIKI - znalazły się w moim ogródku dość przypadkowo. Były jednymi z ostatnich roślin, które zostały jeszcze w pobliskim sklepie ogrodniczym i dawały nadzieję na zakwitnięcie w tym roku. Okazały się bardzo udaną inwestycją, bo dzięki cierpliwemu obrywaniu przekwitniętych kwiatów, cieszyły moje oczy przez kilka miesięcy. 




GROSZEK PACHNĄCY - to akurat roślinka, która nie wybaczyła mi spóźnienia. Większość nasion nie zdążyło wykiełkować, więc efektu nie było.




HIBISKUS albo KETMIA - kwiaty miały być niebieskie, ale okazało się, że producent coś namieszał. Po zobaczeniu kilku ogromnych i obsypanych kwiatami krzewów hibiskusa w różnych krakowskich ogrodach, postanowiłam dać mojemu szansę i przesadziłam go na trawnik. Zobaczymy, czy przeżyje zimę. Pod koniec sezonu kupiłam też drugi - niebieski. Był bardzo marny, więc nie obiecuję sobie zbyt wiele.



HORTENSJA - mam słabość do hortensji, zwłaszcza niebieskich. Miałam ich w tym roku kilka, w różnych kolorach: 2 różowe, 1 niebieską i 1 białą. Biała została na zimę w doniczce, w bezpiecznym miejscu, pozostałe przesadziłam do ogrodu i czekam z niecierpliwością co będzie dalej.






JEŻÓWKA - bardzo ją lubię, bo przyciąga ogromne ilości pszczół do ogrodu i jest super-odporna. Posadziłam kilka roślin i pozwoliłam nasionom dość swobodnie się rozsiać, więc w tym roku, będzie ich więcej.


Kwiatek z RPA czyli ??? - nie mam pojęcia jak to cudo się nazywa, pamiętam tylko, że na metce było napisane, że pochodzi z RPA. Wokół roślinki wyrosło dość dużo małych. Zobaczymy na wiosnę, czy coś z tego wyniknie...


LAUR czyli WAWRZYN - radził sobie dzielnie przez całe lato i jesień. W listopadzie trafił na parapet i kiepsko zniósł otwarcie sezonu grzewczego. Resztę zniszczenia dokonała moja kotka Luna i po uroczej roślince pozostała tylko doniczka. 


LAWENDA - lawenda tu, lawenda tam... W ogródku znalazły się 3 gatunki. Ten z doniczki, zimuje sobie teraz w bezpiecznym miejscu. Lawenda o srebrnych listkach prawie w ogóle nie zakwitła, ale urosła, nadal wygląda świetnie i jest ozdobą ogrodu. Najpiękniej kwitła drobniutka lawenda, którą posadziłam obok róży. Podobno wzajemnie lubią swoje towarzystwo. 







LEWKONIE - nie należały do kwiatów, które znam i lubię. Nasiona kupiłam tylko dlatego, że w maju ciągle jeszcze leżały na półce w sklepie. Posiałam i zapomniałam o nich. Długo wyglądało to tak, jak poniżej, a później pączki dłuuuugo nie chciały się otworzyć. Ale za to kiedy zakwitły, zdobiły mój ogród do początku... grudnia. Zdecydowane zwyciężczynie plebiscytu na roślinę roku 2013.






LOBELIA - lubiłam, lubię i nic nie wskazuje na to, aby coś miało się w tej kwestii zmienić. Wymaga sporo pracy, bo jeśli chcemy, żeby wyglądała atrakcyjnie, trzeba obrywać przekwitnięte kwiaty. 




MALINY - kolejna roślina z gatunku odradzanych (tzn. wszyscy odradzali sadzenie malin w takim małym ogródku). Póki co maliny doskonale sobie poradziły i obficie owocowały. 




MALWA -  Ciekawe, że nie pamiętam aby w wiejskim ogródku mojej babci kiedykolwiek rosły malwy. A jednak wymarzyłam sobie, że kiedyś pojawią się pod moimi oknami. Pierwsza malwa jest prezentem od pani Uli. Mam nadzieję, że z czasem będzie ich więcej.



MIĘTA - tak wyglądały cztery krzaczki mięty (każda innego gatunku), które posadziłam na początku lata. Mięta bardzo przydała się jako dodatek do wody z cytryną i teraz jej suszona wersja świetnie sprawdza się w formie herbatki, ale muszę przyznać, że rację mieli ci, którzy ostrzegali że w ogrodzie jest ona jak chwast. Zdaje się, że będzie z nią trochę kłopotów.


NIEZAPOMINAJKI - kolejne niebieskie maleństwa, które uwielbiam i bez których nie mogłam wyobrazić sobie mojego ogródka. Ponieważ kwitną dopiero w drugim roku, nie wyglądały zbyt atrakcyjnie. Na jesień powędrowały do gruntu i przez zimę będą czekać na swój wiosenny debiut.



OLEANDER I OLIWKA - najidealniej byłoby mieszkać na południu Europy, wśród gajów oliwnych, tam gdzie oleandry ciągną się wzdłuż setek kilometrów autostrad. Może kiedyś... Póki co te dwa drzewka przypominają mi o dwóch latach, które spędziłam we Włoszech i są namiastką śródziemnomorskiego ogrodu marzeń. A biorąc pod uwagę temperatury w tym roku, kto wie, może doczekamy czasów kiedy na zimę będą zostawać na zewnątrz. 









OSTRÓŻKI -  wysiane razem z lewkoniami, dały równie zaskakujący efekt, dekorując ogródek aż do grudnia. 



PAPRYCZKI - w sumie nie wiem, jaki dokładnie był to gatunek, ale wyglądały ślicznie i po zasuszeniu używam ich w kuchni. Są piekielnie ostre, znacznie bardziej niż sklepowe chili i peperoncino.




PELARGONIE -  nie przepadam za nimi, mimo że są chyba najmniej wymagającymi i najbardziej wytrzymałymi kwiatami, które można uprawiać w naszym klimacie. Skusiłam się na dwie czerwone pelargonie, ale kiedy kwiaty zaczęły opadać i brudzić parapet oraz wszystko dookoła szybko pożałowałam, że dałam się namówić. Natomiast to różowe cudo, które widać poniżej, to pelargonia, która zdobyła moje serce swoim mniej typowym kolorem. Nie była niestety tak wytrzymała, jak jej czerwone odpowiedniki, ale kwitła przepięknie. Sprzedawca nie potrafił mi podać jej nazwy, wiec przed zimą przycięłam ją solidnie i podjęłam próbę przechowania do wiosny. 



PENSTEMON -  nie znałam go wcześniej, ale zobaczyłam w sklepie, zachwyciłam się i postanowiłam spróbować. Podobno jest szansa, ze przeżyje zimę. Zobaczymy.



PLATYCODON - piękna, ale najbardziej niewdzięczna roślina, z jaką kiedykolwiek miałam do czynienia. Nie udał się w doniczce, nie bardzo się spisywał po przesadzeniu na rabatkę. Dwie rośliny zostały w gruncie na zimę, ale nie obiecuje sobie po nich zbyt wiele.




POZIOMKI - istny cud świata. Całe lato i jesień niestrudzenie kwitły i owocowały w doniczce. Owoce nie były tak smaczne jak te leśne, ale niewątpliwie cieszyły oko. Na jesień przesadziłam je do gruntu i ciekawa jestem jaki będzie tego efekt.





Rabata cienista -  jest to oczywiście nazwa mieszanki nasion. Nie wiadomo było, co z niej wyrośnie i do dziś jest to dla mnie tajemnicą, ponieważ nie znam większości z tych kwiatów (byłabym wdzięczna, gdyby ktoś zdradził mi, jak się nazywa ten biały kwiat z niebieskimi oczkami). Były dobre na początek, ale w tym sezonie raczej już nie powtórzę takiego eksperymentu.




RÓŻA PNĄCA -  moja róża jest kapryśną królową i wymagała więcej pracy niż cała reszta ogródka razem wzięta. Przycinanie, wycinanie dzikich pędów, walka z kolejnymi inwazjami mszyc. Trochę czasu minęło zanim się dowiedziałam, że istnieje coś takiego jak dzikie pędy i odkryłam, które trzeba wyciąć, a które zostawić. Myślę, że w sumie wycięłam znacznie więcej niż trzeba było, ale liczę na to, że królowa mi to wybaczy. A w tym roku chciałabym zobaczyć piękną kompozycję róż, lawendy i powojnika. 








SŁONECZNIKI - kolejny po floksach i malwach ukłon w stronę wiejskiego ogródka. Zasadzone zbyt późno, nie wyglądały tak, jak to sobie wyobrażałam. Poza tym, są strasznie łakome i odbierają przestrzeń życiową innym roślinom, więc będę musiała się dobrze zastanowić, zanim dam słonecznikom kolejną szansę.


 
SMAGLICZKA - późno wysiane nasiona, które dały spektakularny efekt.  Smagliczki pięknie zakryły puste przestrzenie i bardzo długo tworzyły barwną plamę na rabatce. Na pewno wrócą do mojego ogródka w tym roku, ale już w nieco mniejszych ilościach.





STOKROTKI - trawnik wydawał mi się ponury, więc przywiozłam trochę stokrotek z działki pani Zosi, z nadzieją, że rozsieją się po ogródku. Uwielbiam je, bo kwitną cały rok, nawet teraz, w styczniu.



SUNDAVILLE - elegancka dama, którą wkopałam razem z doniczką w ziemię. Na początek obraziła się zrzucając wszystkie kwiaty i pączki, ale później dała się udobruchać. Niestety zaliczyła pierwszy przymrozek, co zakończyło się utratą wszystkich liści. Jako Kopciuszek trafiła w bezpieczne miejsce zimowego odpoczynku i wszystko wskazuje na to, że odzyskuje formę przed następnym sezonem. Ciąg dalszy telenoweli nastąpi.




SURFINIA - należę do tych, którzy głoszą wyższość surfinii nad pelargoniami. Mają piękne kolory, cudownie się rozrastają i nie śmiecą. Są pracochłonne, bo trzeba je regularnie obrywać z przekwitających kwiatów, nawozić i sporo podlewać, bo kochają słońce, ale nie wybaczają przesuszenia. Mój egzemplarz był jednym z ostatnich w sklepie. Kiedy ją kupiłam wyglądała  mizernie, ale udało mi się jeszcze coś z niej wykrzesać.




SZAŁWIA - zanim założyłam ogródek wiedziałam o istnieniu szałwii lekarskiej i znałam szałwię jako przyprawę (która zresztą zbyt rzadko gości w mojej kuchni). Nie miałam pojęcia, że może być także piękną i wdzięczną rośliną ogrodową. Te trzy egzemplarze kupiłam jakby z zaskoczenia, że występują w takiej wersji. Długo były ulubionym miejscem pracowitych pszczół i trzmieli, choć wbrew temu, co przeczytałam w wielu miejscach, ścięcie przekwitniętych kwiatów nie sprawiło, że zakwitły ponownie.  




TRZYKROTKA - ciągle jeszcze muszę zrozumieć naturę tej rośliny. Przywiozłam ja od moich  "teściów-to be". W pierwszym miejscu, w którym ją posadziłam otwierała kwiaty rano i bardzo szybko je zamykała. Myslałam, że jest w cieniu i brakuje jej słońca, ale po przesadzeniu na południową stronę działo się tak samo. Po przekwitnięciu obcięłam ją aż do ziemi. Ciekawa jestem, czy na wiosnę zacznie puszczać nowe pędy, czy trzeba będzie zaczynać z nową sadzonką.



WRZOS (a może wrzosiec - aż tak dobrze na razie się nie znam) - cieszy oczy, kiedy wszystko przekwitnie, a zasuszony jest ozdobą tarasu aż do wiosny. Zostawiam go na zimę w skrzynce, bo na razie nie znalazłam odpowiedniego dla niego miejsca na rabatkach.


Tak w skrócie wyglądał mój debiut w roli ogrodniczki. Jest jeszcze kilka roślin, które nie doczekały się zdjęć: kącik ziołowy z melisą, tymiankiem, oregano, lubczykiem i bazylią (oczywiście większość z nich jednoroczna), miniaturowa forsycja, bukszpany, maleńka trzmielina, wsadzona późną jesienią budleja i kilka miniaturowych iglaków. Z ciekawością czekam, co zima zrobi z moim ogródkiem, ile roślin ją przeżyje i ile cebulek, które pracowicie sadziłam zakwitnie na wiosnę.