niedziela, 26 października 2014

Gdzie byłam, kiedy mnie nie było...

"Dbaj o siebie. To mądrość, a nie próżność". Takie hasło mignęło mi dzisiaj przed oczami gdzieś w mieście i dało trochę do myślenia... Jak to się stało, że lato tak szybko minęło, a my od maja nie byliśmy na urlopie? Czas już był najwyższy, żeby troszkę odpocząć i zadbać o siebie. Dlatego kiedy wykaraskałam się z przeziębienia przełomu września i października, wreszcie udało nam się na chwilę wyjechać. Tymczasem urlop nie zdążył się jeszcze skończyć, a podłe choróbska znowu uderzyły i to ze zdwojoną siłą. I na dodatek okazało się, że zapalenie tchawicy z niezwykle seksowną chrypką à la Janis Joplin, a następnie częściowa utrata głosu, wcale nie oznaczają końca kłopotów. Jak pisał poeta z Czarnolasu "gdzie nie masz siły i świat niemiły". Wybaczcie więc proszę, że Was zaniedbałam i że pozwoliłam sobie na to, aby pochłonęła mnie jesienna melancholia (to tak bardzo delikatnie mówiąc) i żeby na chwilę zniknąć. 

A z tym wyjazdem to było tak... Kilka miesięcy temu nasi przyjaciele wyjechali do Bazylei. Ponad 1200km z Krakowa to nie jest odległość, która ułatwia odwiedziny. Jakaż więc była nasza radość, kiedy okazało się, że jedna z tanich linii lotniczych otworzyła bezpośrednie połączenie Kraków - Bazylea. I tak się to wszystko poskładało, że wybraliśmy się na urlop do Szwajcarii. Choć może bardziej stosownie byłoby napisać, że do Szwajcarii, Niemiec i Francji, ponieważ Bazylea leży właściwie na granicy tych trzech państw i ze względu na różnice cen jej mieszkańcy stale korzystają z otwartych granic. Zakupy robią w Niemczech, tankują we Francji. Albo odwrotnie... Bazylea sama w sobie, nie jest miejscem szczególnie wartym uwagi, ale w odległości 0,5-2 godzin drogi autostradą (no tak, są takie miejsca, gdzie wszędzie są autostrady) jest sporo zachwycających miejsc, we wszystkich trzech krajach.

Najpiękniejszym miejscem, które zobaczyliśmy jest Grindelwald. W zimie zamienia się w tętniący życiem kurort, pełen turystów. W październiku zachwycił atmosferą niewielkiego, sennego miasteczka, otoczonego pokrytymi śniegiem szczytami, z których ześlizgują się jęzory lodowców oraz niezwykle przyjemnym i łagodnym klimatem. Gdzie nie spojrzeć, obrazki jak z pocztówki. Zresztą, co tu dużo mówić. Zobaczcie.  




Nie mogłam oczu oderwać o tych lodowców. Chmura przysłania czterotysięczniki.





W tak pięknych okolicznościach przyrody uczymy się robić selfie











Nie mogłam się nadziwić, jak miejsce położone tak wysoko w górach, otoczone szczytami, z których większość przekracza trzy a nawet cztery tysiące metrów n.p.m., może w październiku wręcz tonąć w kwiatach. To jest właśnie miejsce, w którym chciałabym zamieszkać na emeryturze :)
 



Z serii warzywnik marzeń





Właściciel tego ogródka musi być wielkim miłośnikiem ptaków


Kwiaty, kwiaty, wszędzie kwiaty





Piesza wędrówka zajęła nam znacznie więcej niż planowaliśmy, głównie ze względu na urocze i delikatne alpejskie kwiaty, obok których nie mogłam przejść obojętnie. 

















Co prawda świstaków nie spotkaliśmy, ale zwierzaków chętnych do zdjęć nie brakowało.










Emigranci?




Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek się na coś podobnego odważę. Liczby mówią same za siebie: 800m długości, do 50m nad ziemią, prędkość do 84km/h.


Na zdjęciu tego nie widać, ale z tej platformy rozpięta jest lina.

Dobra mina do złej gry. Uśmiecham się, ale tak naprawdę miałam łzy w oczach.

Pierwsze setne sekundy są przerażające, ale zaraz potem jest cuuudooooooownie i ku mojemu zaskoczeniu... mogłoby być szybciej :)


A na koniec, dla wytrwałych, jeszcze więcej kwiatów. Tym razem z małych alzackich miasteczek otoczonych winnicami.













Autora tej kompozycji troszkę fantazja poniosła :)