wtorek, 21 lipca 2015

Ogrody Andaluzji - rozgrzewka

Wreszcie udało mi się troszkę ogarnąć rzeczywistość po powrocie z urlopu. W ramach pourlopowego sprzątania przyszedł wreszcie czas na pożegnanie z... krokusami w śniegu, które dzielnie i wytrwale witały was na moim blogu, pokazując siłę budzącej się wiosną przyrody. Mam ogromny sentyment do tego zdjęcia i jakoś nie mogłam się z nim pożegnać. Ciszę się więc, że  akurat teraz ogłoszony został konkurs Flower Power, gdzie tematem przewodnim jest bogactwo i siła kwiatów.

Tymczasem obiecałam wam garść wspomnień z Hiszpanii. Jest ich sporo, więc zdecydowałam się skupić głównie na ogrodach i przyrodzie Andaluzji. Resztę zostawiam Lubemu i... uzbrajam się w cierpliwość. Zacznijmy od rozgrzewki. Gdzie mogliśmy się wybrać pierwszego dnia, zaraz po przylocie do rozżarzonej słońcem Hiszpanii? Pewnie większość turystów pomknęłoby na plażę, my postanowiliśmy poszukać ukojenia w ogrodzie botanicznym. Jardín Botánico Histórico La Concepción w Maladze założony został w połowie XIX wieku przez brytyjską arystokratkę i jej hiszpańskiego męża, którzy postanowili stworzyć tam tropikalny las. Do dziś jest to jeden z nielicznych ogrodów tego typu w Europie. Jeden z jego motywów przewodnich to "W 80 drzew dookoła świata", a ilość oraz różnorodność drzew jest naprawdę imponująca. Ale doceniłam to dopiero po objechaniu sporego kawałka Andaluzji i zmęczeniu monotonnym, bardzo ubogim w roślinność krajobrazem. W ogrodzie botanicznym skupiłam się więc oczywiście na kwiatach.


Radość dla oczu - morze agapantów. W Andaluzji są bardzo popularne i widać, że czuja się tam świetnie. A czy mój kiedykolwiek zakwitnie?

Gdyby ktoś się zastanawiał jak wygląda kwiat lotosu.










Prawie jak jabłka pod jabłonką.


Długie, hibiskusowe alejki.














Największe niespodzianki i najpiękniejsze pejzaże tworzy jednak niszcząca i jednocześnie tworząca siła natury. Przekonaliśmy się o tym dość szybko w parku Torcal de Antequera, gdzie spacer wąwozem między skalnymi grzybami, a może raczej "stosami kamiennych poduszek" dostarczył nam niezapomnianych wrażeń. Zdjęcia nie oddają efektu nawet w połowie.

















Ponieważ na co dzień pracujemy w biurze i prowadzimy (niestety) siedzący tryb życia postanowiliśmy na wakacjach zażyć trochę ruchu. Wybraliśmy się więc na przejażdżkę 38-kilometrowa ścieżką rowerową znaną jako Via Verde de la Sierra. Ścieżka to bardzo skromne określenie tej malowniczej trasy, która w oryginalnym planie miała być trasą... kolejową. Z pierwotnego założenia pozostało około 30 tuneli wydrążonych w górach, kilka malowniczych wiaduktów i zrujnowane stacje. Aż się nie chce wierzyć, że ktoś zrobił tak ogromną inwestycję i porzucił ją w połowie realizacji. Czyżby bezmyślne wydawanie środków unijnych? Okazuje się, że jednak nie. Monumentalna inwestycja realizowana była w latach 1920-30, a następnie została porzucona. Dopiero po 1990 udało się uratować ją od ruiny i zamienić w niezwykłą atrakcję turystyczną. Na trasie znajduje się miejsce, które zamieszkuje jedna z największych w Europie kolonii sępów. Widok ogromnego stada sępów krążących kilkaset metrów nad naszymi głowami wzbudza respekt. Nie mogliśmy się napatrzeć, więc przystanek w tym miejscu trwał zdecydowanie za długo. Może dlatego woda skończyła nam się na długo przed zakończeniem wycieczki, a moja skóra mimo, że chroniona kremem z filtrem 50, wymagała wieczorem ratunku. Nie wolno lekceważyć ponad 40-stopniowych upałów.







A to kolejny sprawca przedłużającego się przystanku. "Polowaliśmy" na niego ponad pół godziny.

Gdzie rzeka, tam życie. I oleandry.


Pierwszy etap andaluzyjskiej wycieczki zakończyliśmy w górach, podziwiając słońce zachodzące dopiero około 22.






Ciąg dalszy nastąpi :)


niedziela, 12 lipca 2015

Home sweet home

Wróciłam... Wróciłam z podróży i wróciłam na bloga. Tym razem wyjątkowo wybraliśmy się na wakacje w środku lata. Nadal uważam, że nie jest to dobry termin i wakacje najlepsze są wiosną lub jesienią, ale w tym roku nie udało się wyjechać ani w marcu, ani w maju jak planowaliśmy. A ponieważ minęło już trzynaście miesięcy bez urlopu dłuższego niż dwa dni, doczłapaliśmy do tych wakacji resztkami sił. Kiedyś trzeba odpocząć, nabrać dystansu, zmienić perspektywę, dowiedzieć się trochę więcej o sobie i otaczającym nas świecie. A do tego najlepsza jest podróż... Włóczyliśmy się więc z Lubym przez trzy tygodnie po Andaluzji. Na razie jeszcze nie udało nam się wszystkiego rozpakować, ani też przejrzeć półtora tysiąca zdjęć, które miały uwiecznić bogactwo wrażeń, smaków, kolorów, tradycji i skrawków codziennego życia mieszkańców tego pięknego regionu Hiszpanii. Na opowieść o tej podróży trzeba więc będzie chwilkę poczekać.  

Na razie więc przekornie zostawiam was z kilkoma migawkami z tego, co po powrocie zastałam w ogrodzie. Chyba jeszcze nigdy w czasie wakacji nie tęskniłam tak bardzo za domem, a jeszcze bardziej za ogródkiem. Sucha, spalona słońcem Andaluzja uświadomiła mi jakim bogactwem kwiatów, warzyw i owoców możemy się cieszyć w Polsce. Ciągle narzekamy na pogodę i klimat, a naprawdę nie mamy na co narzekać. Ogródkiem pod moją nieobecność opiekowała się pani Zosia i ciągle nie wiem, jak jej się za to odwdzięczę. Myślałam, że po upałach i nawałnicach, które przeszły nad Krakowem zastanę armagedon, a tu wszystko ocalało, jest kolorowo, pachnąco i bzycząco. I pani Zosia zadbała nawet o to, by przekwitłe kwiaty nie szpeciły róży pnącej. Wiem, że pisałam o tym wiele razy, ale bede powtarzać bez końca: mam najlepsze sąsiadki pod słońcem!

Udało mi się uzyskać niebieski kolor dwóch hortensji. Hurra!





Nie dość, że w zimie zrobiłam eksperyment i jej nie okryłam, to jeszcze rośnie w miejscu, gdzie przez pół dnia dociera do niej za dużo słońca. Na jesień będzie przeprowadzka.
 
Róża co prawda przekwitła, ale powojnik Krakowiak dzielnie zajął należne mu miejsce. Bardzo mnie zaskoczył, bo moje powojniki w skrzyniach zupełnie się zmarnowały. U wszystkich po kolei sąsiadów w tym roku też sobie nie radzą.




Sto pięćdziesiąta próba sfotografowania ruchliwego, bzyczącego towarzystwa









Budleja ma już 2,5 m wysokości i jej zapach czuć naprawdę daleko. Na szczęście nie dała się nawałnicy.



A tutaj jeszcze kilka zdjęć sprzed trzech tygodni. Zrobiłam je przed samym wyjazdem. Dziś uwiecznione tu piękności straciły sporo ze swojej urody.











Na koniec rzut oka na warzywnik. Pisałam już, że w tym roku nie jestem nim zachwycona, więc będziemy myśleć o pewnych zmianach. Na zdjęciach jest oczywiście to, co się udało. Warzyw niewiele, ale za to kwiaty dają radę.
 
Groszki trzy tygodnie temu. Dziś już nie ma po nich śladu.


Dynia Marina di Chioggia trzy tygodnie temu. Nie nastawiam się na plony, ale kwiaty mile widziane.





Okazało się, że maczki od bZuzi jednak wykiełkowały i nawet kwitły kiedy mnie nie było. Udało mi się zdążyć zobaczyć ostatni z nich.





 

Nastawiłam się na małe, doniczkowe pomidorki koktajlowe. Po powrocie zastałam w skrzynce metrowe krzaczory.











I jeszcze kolejny gość, który ostatnio nas odwiedza razem z kolegami. Czy ktoś wie co to za jeden?