sobota, 18 stycznia 2014

Mytilus edulis z morza zwanego Atlantykiem

Wiele lat temu, kiedy po raz pierwszy wyjeżdżałam do Włoch,  frutti di mare nie kojarzyły mi się z niczym przyjemnym. Najgorszy był zapach - przypominał coś niezbyt świeżego i odpychającego. Dziś sama nie mogę uwierzyć, że kiedy pierwszy raz poczęstowano mnie spaghetti alle vongole, grzecznie odmówiłam. Z czasem, kiedy przyzwyczaiłam swoje kubki smakowe do tych doznań, rozsmakowałam się w małżach, krewetkach, kalmarach i przede wszystkim w ośmiornicach. 

Pod żadnym pozorem nie należy rozpoczynać swojej przygody z owocami morza od ich mrożonej wersji, bo można skutecznie i na długo się zniechęcić.  Tylko i wyłącznie świeże mają smak i aromat słonej wody i to coś, co tak trudno nazwać, a co Japończycy nazwali smakiem umami. Na szczęście minęły już czasy, kiedy na świeże owoce morza musiałam czekać do kolejnego wyjazdu w cieplejsze rejony Europy. Życie w mieście ma ten plus, że można je znaleźć w dobrym supermarkecie. 
Nie jestem pewna, gdzie złowiono te, które dziś stały się podstawą mojego obiadu, ale nie można im było nic zarzucić. W zasadzie pierwszy raz małże kupione w Polsce smakowały mi tak, jak należy.




A oto efekt: małże z białym winem, szafranem, selerem naciowym, czosnkiem, chili, czerwoną cebulą, pomidorkami koktajlowymi i pietruszką. A do tego ulubione tagliatelle. Danie inspirowane przepisem z Kwestii Smaku, ale jak to zwykle w mojej kuchni bywa, proporcje są na oko, a ostateczna lista składników i szczegóły przygotowania różnią się nieco od oryginału. 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz