niedziela, 29 czerwca 2014

Menu na czerwiec czyli zapiski z kuchennego szaleństwa

Mam za sobą najbardziej kuchennie twórczy tydzień w życiu. W ogródku zrobiłam już wszystko, co na chwilę obecną było do zrobienia i mogę podziwiać pojawiające się po kolei pąki i kolory. Musiałam więc wykorzystać nadwyżkę energii twórczej gdzie indziej. Dzisiaj będzie więc trochę smaków i garść przepisów. Gdybym kiedyś otworzyła miejsce, gdzie można zjeść, tak mogłoby wyglądać moje czerwcowe menu.

Na początek, czyli w poniedziałek o poranku, były resztki z zeszłego weekendu.  Zostało mi trochę składników do tarty (czyli szparagi i kozi ser), a przy okazji miałam w lodówce ciasto francuskie. Poskładałam więc wszystko razem i zalałam śmietanką 30% pomieszaną z jednym żółtkiem. Zostawiłam w piekarniku na około pół godziny (zgodnie z instrukcjami z opakowania ciasta francuskiego - oczywiście, że nie potrafię sama go zrobić. Ale kiedyś się nauczę :P). A wszystko to udało mi się zrobić rano przed wyjściem do pracy. Ci, którzy mnie znają i wiedzą jaki ze mnie śpioch zrozumieją, że z mojej strony był to nie lada wyczyn.







Po takim poranku poniedziałek okazał się całkiem znośny. Na tyle, że po powrocie do domu chciało mi się jeszcze zebrać pyszne zielone groszki, których nasiona dostałam w ramach Zielonego Kącika Badawczego i ugotować z nich pyszną zupę. Przepis za zupę krem z zielonego groszku jest szybki i prosty - proporcje na oko. Wystarczy zeszklić cebulkę na maśle, dodać do niej groszek, zalać  bulionem (woda też będzie ok) i gotować do czasu aż groszek zmięknie. Następnie dodajemy śmietanę do zup, sól i pieprz do smaku i wszystko miksujemy (trochę groszku warto zostawić w całości do dekoracji). Powstały krem gotujemy jeszcze chwilkę. Zupę podałam ze szczypiorkiem i czipsem z suszonej szynki. A co, niech będzie elegancko.





Większość tygodnia przebiegła pod znakiem śniadanek, na które składa się jogurt, musli i rożnego rodzaju owoce. To akurat zdjęcie z zeszłego roku, ale tak to właśnie wygląda. W roli głównej truskawki, maliny, poziomki, borówki amerykańskie, jagody, czereśnie, albo różne ich kombinacje. Najlepiej połączyć owoce czerwone i ciemne. Mniam.




W sobotę odwiedzili nas znajomi, którzy również lubią eksperymentować w kuchni. Znalazła się więc świetna okazja do wspólnego gotowania i udało nam się razem stworzyć całe menu. 

Przystawka: brusketki (wł. bruschette). Ile miejsc i ilu kucharzy, tyle przepisów na nie. Ja robię brusketki wg. przepisu koleżanki z Genui. Są genialne na szybką przekąskę i orzeźwiające. Kromki chleba lub bagietki opieczone na grillu lub w piekarniku (zależnie od sytuacji, w jakiej sie znajdujemy - jak mi się śpieszy, to opiekam je w tosterze) nacieram solidnie ząbkiem czosnku. Na to kładę przygotowane wcześniej zimne pomidory pokrojone w kostkę, doprawione pieprzem, odrobiną soli i oregano, a także pokrojonymi listkami świeżej bazylii i oliwą. Proporcje za każdym razem nieco inne :) Zdjęcia brusketek nie mam, bo zawsze znikają błyskawicznie.

Pierwsze danie: kopytka z bobu z ricottą i miętą.  Bób uwielbiam i zazwyczaj jem go ot tak, ugotowany bez żadnych dodatków. Ale tym razem miało być coś ciekawego. Było trochę obaw, bo nikt w naszym gronie nie robił wcześniej kopytek, ale udały się znakomicie. Inspirowałam się tym przepisem, tym razem zachowując proporcje co do grama. Jedynie w dodatku wprowadziliśmy zmiany. Do ciepłego, roztopionego masła dodaliśmy ricottę, tak aby powstał kremowy sos, który dorawiony został solą, sporą ilością pieprzu i posiekanymi listkami mięty. 






W Polsce kopytka mogą kojarzyć się z drugim daniem, ale we Włoszech wszelkie makarony, gnocchi, tortellini itp. jada się jako pierwsze danie (podobnie jak zupy), zaś mięso i ryby jako drugie.

  
Drugie danie: grilowana tilapia w pikantnym sosie czereśniowym. Trochę zwariowany przepis znaleziony na  tej stronie. Poniższe zdjęcie również pochodzi z zeszłego roku (co jest tylko dowodem na to, że to wypróbowany przepis, do którego lubię wracać). Tym razem daliśmy duuuużo więcej kolendry, więc sos był czerwono-zielony i bardzo aromatyczny.
Rybę nacieramy solą, pieprzem i dużą ilością zmielonych (świeżo utłuczonych w moździerzu) ziaren kolendry, a następnie grilujemy. 
Sos to pomieszane 2 szklanki czereśni, łyżeczka oliwy, 1/2 posiekanej czerwonej cebuli, posiekana papryczka jalapeno (my używamy takiej ze słoiczka i bardzo lubimy pikantne smaki, ale z ilością tego składnika radzę bardzo uważać), łyżka soku z limonki, sól i pieprz oraz pęczek posiekanej kolendry (w oryginalnym przepisie jest natka pietruszki, ale kolendra komponuje się z czereśniami wręcz genialnie). Sos jest wyborny zarówno na surowo, jak i po podgrzaniu, a połączenie smaków naprawdę niesamowite. 




Deser: Crumble. To nic innego, jak owoce z cukrem zapieczone pod kruszonką. I najlepiej jeśli są podane z gałką lodów waniliowych. Na poniższym zdjęciu zeszłoroczne crumble z truskawek i rabarbaru. Tym razem wykorzystaliśmy truskawki, jagody i agrest. W smaku rewelacja, ale agrest nie okazał się zbyt dobry do crumble, bo wypłynęło z niego zbyt dużo soku. Lepszy jest jednak rabarbar.




Dziś było nieco skromniej. Postanowiłam wykorzystać cukinię, którą z pewną trudnością, ale jednak samodzielnie wyhodowałam sobie na tarasie.



Podsmażona na oliwie z czosnkiem, cebulą i suszonymi pomidorami, po połączeniu z połową kubeczka ricotty, która została po wczorajszych szaleństwach kulinarnych, dała podstawę pysznego i szybkiego sosu do makaronu.

A ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, popołudniu naszła mnie jeszcze ochota na jogurtowe ciasto z owocami.  Chciałabym tu wskazać link do oryginalnego przepisu, który wydrukowałam sobie rok temu i często z niego korzystam.  Podobnych przepisów są jednak na sieci setki i nie udało mi się go znaleźć. Z góry wiec przepraszam jego autorkę, choć do mojej wersji jak zawsze wkradło się trochę zmian. Lubię go, bo łatwo można podzielić proporcje na pół, a ja ostatnio  postanowiłam piec mniejsze ciasta z owocami, ale częściej.

Składniki:
1 kubeczek jogurtu naturalnego (125ml, czyli pół szklanki)
3 kubeczki mąki
2 kubeczki cukru
1 kubeczek oleju roślinnego
4 jajka
3 łyżeczki proszku do pieczenia
owoce świeże lub mrożone 

Miksujemy jajka z cukrem, dodajemy olej i jogurt i znowu miksujemy. Następnie dodajemy po trochu mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia. Ciasto przelewamy do foremki, układamy na nim owoce i ewentualnie posypujemy kruszonką. I już. Pieczemy w 175 stopniach 40-60 minut (tzn. wg. przepisu 40, ale ja piekłam 60).






Na finał tego smakowitego tygodnia, dostałam dziś od pani Zosi wiadereczko czerwonych porzeczek. Cóż mogłam z nimi zrobić w niedzielny wieczór, po tym ciągłym kuchmaceniu i jedzeniu, jeśli nie dżem.  A jeśli już jesteśmy przy dżemie - jeden ze słoiczków dżemu truskawkowego, który zrobiłyśmy tydzień temu z Anią okazał się wyśmienitym dodatkiem do omletu biszkoptowego na dzisiejsze śniadanie.





Jeśli jestem tym, co jem, po po tym weekendzie mam się doskonale :) Tylko chyba znowu na początek tygodnia będę cierpieć na niedosyt snu bo niepostrzeżenie zrobił się już poniedziałek. 

Zatem dobrej nocy, słonecznego i pysznego kolejnego tygodnia.



poniedziałek, 23 czerwca 2014

Myśl globalnie, jedz lokalnie


To był bardzo długi weekend, pełen wrażeń, spotkań, smaków i przemyśleń.  Było świętowanie urodzin Ani (tej od kanadyjskich orlików) z wyprawą na Plac Imbramowski, wspólnym gotowaniem i domową manufakturą dżemu truskawkowego. 


Tarta ze szparagami i serem kozim. Zdjęcie takie sobie, bo robione po ciemku, ale i tak nam smakowało.


Było relaksujące ogródkowanie u naszych ulubionych sąsiadów, zakończone oglądaniem jakiegoś tam meczu u nas (przykro mi, ale nawet mundial nie zmieni mojego braku zainteresowania footbolem, choć doceniam jego funkcje integrująco-rozrywkową i miło mi widzieć, jak w tym roku radzą sobie kraje, na które nikt by nie stawiał). A na finał tych uroczych dwóch dni, wybraliśmy się na festiwal kulinarny  Najedzeni Fest



W tak pięknych okolicznościach przyrody, z widokiem na Wawel...











Zdjęcie ze szczególna dedykacją dla bZuzi  i Zuzi :)






Nie będę się bawić w recenzje tego festiwalu, bo można ich w internecie znaleźć całkiem sporo. Dla mnie w tej inicjatywie najważniejsze jest to, że jedzenie staje się pretekstem do zorganizowania dużej imprezy, że ludzie spotykają się, żeby smakować, kosztować i rozmawiać o tym, a przy okazji lokalni producenci spotykają się z odbiorcami. Większość wystawców to małe, prywatne, często rodzinne firmy, których przedstawiciele wkładają w to, co robią całe serce.

Przy okazji festiwalu miałam okazję wziąć udział w warsztatach prowadzonych przez parę pasjonatów, którzy postanowili zaufać swoim marzeniom i zmienić swoje życie. Owocem tych przemyśleń jest wyprowadzka na wieś i ciekawy projekt MostFood. Długa droga przed nimi, ale z ciekawością będę się temu pomysłowi przyglądać. Przy okazji poznałam ciekawą inicjatywę o nazwie Wawelska Kooperatywa Spożywcza. Słyszałam już nieco o takich grupach łączących rolników i ich potencjalnych odbiorców, bez pośrednictwa sklepów itd., ale po raz pierwszy miałam okazje poznać ludzi, którzy są w to zaangażowani.


Po przemianach ustrojowych w Polsce zachłysnęliśmy się sklepami wielkopowierzchniowymi, egzotycznymi owocami, dostępem wszystkiego co nam się zamarzy, niezależnie od pory roku. Zrezygnowaliśmy z tego, co nasze, pyszne, sezonowe i świeże na rzecz plastikowych owoców i warzyw sprowadzanych z drugiego końca kontynentu, albo i zza oceanu. Tygodniami, a może nawet miesiącami leżących w chłodniach. Poznikały małe sklepiki, pachnące warzywniaki i lokalne targowiska...

Nie bez powodu wspomniałam powyżej o wyprawie na Plac Imbramowski, który podobno jest największym w Małopolsce placem targowym. W miejscu, gdzie mieszkam nie ma warzywniaków, a w wielkim centrum handlowym kilkaset metrów od mojego osiedla, owszem, można znaleźć i bardzo tanio nabyć wszystko, co jest współczesnemu człowiekowi do życia potrzebne, ale jeśli chodzi o owoce i warzywa, jakość pozostawia sporo do życzenia. Trudno znaleźć coś, co pochodzi z Polski (naprawde nie rozumiem dlaczego muszę wybierać między czosnkiem z Egiptu i Hiszpanii, skoro polski jest taki pyszny), a jeśli już, to często przypomina resztki z jakiegoś większego transportu sprzed kilku dni.  Jest to szczególnie odczuwalne teraz, kiedy otaczają nas kolorowe smaki i zapachy szparagów, truskawek, czereśni, bobu, malin... Kiedy więc po doświadczeniu  spożywczych zakupów w handlowym kolosie wchodzę na Plac Imbramowski, czuję że głąbiej oddycham i wszystkie moje zmysły mają możliwość nacieszyć się tym , co mnie otacza. Tam owoce i warzywa pachną!  
Daleka jestem od twierdzenia, że tylko to, co nasze jest dobre (w końcu znacie moją wielką miłość do wszystkiego, co włoskie), ale im jestem starsza tym bardziej to doceniam i uparcie tego poszukuję. Mam za sobą fascynację globalizacją, przeszłam drogę przez emigrację i nadal pracuję w międzynarodowym środowisku. Uwielbiam podróże i egzotyczne smaki. Ale tak naprawdę ta wędrówka sprawiła, że zaczęłam uważniej przyglądać się swoim kulturowym i kulinarnym korzeniom. Ciekawe dokąd mnie to zaprowadzi.

wtorek, 17 czerwca 2014

Tymczasem...

Każdy, kto choć przez krótki czas miał okazje opiekować się najmniejszym nawet ogródkiem wie, że o tej porze roku wymaga on bardzo dużo pracy. Rozsady całkiem niedawno powędrowały do gruntu i toczą nierówną walkę z chwastami, które rozrastają się na potęgę. Trzeba zrobić porządek z tym co pozostało po wczesnowiosennej feerii barw i cierpliwie wykopać wszystkie cebule. Przy okazji można z radością odkryć, że tam gdzie posadziło się jedną, wykopuje się dwie, albo i więcej. A nawet jeśli nie ma się ogródka, ciągle jeszcze pozostają do obsadzenia parapety i balkony.

Od czasu moich majowych dylematów minęło zaledwie półtora miesiąca, a ogródek jest nie do poznania. Początek czerwca był bardzo zielony i mało ukwiecony (no chyba, że weźmiemy pod uwagę radośnie kwitnącą na trawie koniczynę). W ogródku niepodzielnie rządził penstemon, który w stosunku do zeszłego roku potroił swój rozmiar. Gdzieniegdzie zakwitły długo przeze mnie oczekiwane czosnki.






Z cebulkowych pozostały jeszcze brodie.

Moje ukochane hortensje (z zeszłego roku zostały trzy, bo czwarta, która zimę spędziła w doniczce niestety nie przeżyła początku wiosny) długo były jakieś takie niemrawe. Ani nie miały pączków, ani nie chciały jakoś specjalnie rosnąć. Postanowiłam więc trochę im pomóc i podkarmiłam specjalnymi hortensjowymi nawozami. No i się zaczęło...










Zimę w doniczce przeżył oleander i oliwka, choć ta druga ledwo ledwo. Doszłam do wniosku, że kierując się błędną logiką jej pochodzenia z ciepłych i dość suchych krajów, chyba za bardzo skąpiłam jej wody. Już niemal spisałam ją na straty, bo straciła wszystkie listki, ale postała trochę na deszczu i zaczyna odżywać.




Róża pnąca zamieniła się w poplątany bez ładu i składu gąszcz, więc trochę ja przerzedziłam. A jak już odetchnęła świeżym krakowskim powietrzem, odwzajemniła się pięknym kwitnieniem w towarzystwie lawendy, którą jest podsadzona. Lawenda miała niby odstraszać szkodniki. U mnie mszyc jest jeszcze więcej niż rok temu i walczę z nimi niemal codziennie. Po róży powoli pnie się powojnik, ale jego kwiaty potrzebują jeszcze trochę czasu.  Zakwitła też róża, którą posadziłam późną jesienią. Kolejna zdobycz, która ma zupełnie inny kolor niż wynikało z opakowania.  






Z kolei lawenda, która rośnie przy tarasie i w zeszłym roku prawie w ogóle nie kwitła, tym razem osiągnęła rozmiary, o które lawendy bym nie podejrzewała. 


Wymyśliłam też sobie powój. Posiałam go w gruncie, w kilku miejscach koło rynien, ale rośnie tam bardzo opornie. Kilka ziarenek wrzuciłam do skrzynki, która stała sobie obok rynny od jesieni zeszłego roku. Posiane w niej orliki z Kanady nie dawały śladu życia, więc stwierdziłam, że skrzynka w zasadzie jest pusta. Jakież było moje zdziwienie, kiedy powój w skrzynce zaczął rosnąć w tempie ekspresowym, a na dodatek nagle pojawiło się kilka siewek orlików. Jeszcze niedawno narzekałam na orlikowy niedostatek, a teraz mam te maluchy i siewki, które dostałam od Margaretki. Ciekawe jakie będą ich kolory w przyszłym roku.


Wspomniałam o obsadzaniu parapetów i balkonów. U mnie tradycyjnie pojawiło się trochę surfinii (czy też petunii, naprawdę nadal nie rozumiem jaka jest między nimi różnica) i fuksji (część z nich od Margaretki), ale większości z nich jeszcze nie fotografowałam. Czekam aż się rozrosną. Zrobiłam wyjątek dla jednej surfinii, która ujęła mnie zmianą koloru w miarę rozkwitania. 
Ku mojemu własnemu zdziwieniu doczekałam się też swoich własnych pelargonii angielskich. Jedną udało mi się przezimować i przy okazji pozyskać z niej odszczepki. Nieudanych prób było kilka, ale w końcu dzięki radom Kasi Bellingham udało się. Pelargonie posadziłam razem z komarnicą (łudząc się nadzieją, że choć trochę ograniczy ilość komarów, ale już wiem, że nic z tego) i kobeą pnącą, która sobie wyhodowałam z nasionek - co dla niektórych może jest banalne, ale mnie ciągle jeszcze cieszy, że cokolwiek mi się z rozsady udało.






W zimie miejsce fuksji zajęły dwa "ogródki skalne". Nie tylko świetnie ją przeżyły, ale nawet rozrosły się i teraz kwitną.

W pozostałych skrzynkach też robi się już kolorowo.





Smagliczka jak dla mnie bardziej nadaje się do skrzynki niż na rabatę. Irysy natomiast mi tu nie pasują, więc jak przekwitną poszukam ciekawszego połączenia.

Większość kwiatów z rozsady ciągle jeszcze jakby w uśpieniu. Zakwitł tylko żeniszek. Podobno trudno go z rozsady uzyskać, tymczasem mnie się udał lepiej niż to, co niby miało być łatwe.




Daje już o sobie znać kilka roślin wsadzonych w zeszłym roku.

Trzykrotkę na razie udaje się trzymać w ryzach






Nie wiem jak się nazywa, ale pamiętam, że pochodzi z RPA.

Malwa od pani Uli

Budleja w oczekiwaniu na pielgrzymki motyli

To jest dla mnie zagadka. W tym miejscu posadzone floksy: różowe, fioletowe i niebieskie. Nie mam pojęcia co to za żółte cudo.

Łubin przesadzony z ogródka teściów długo nie chciał rosnąć. Ale będzie dobrze...


Zgodnie z Waszymi zaleceniami powierzchnia trawnika  powoli, aczkolwiek stale, się zmniejsza. Wokół tarasu powstał cały nowy pas, na którym wsadziliśmy tawułę fortune, róże i  karłowego iglaczka przesadzonego z rabatki, gdzie w ogóle nie było go widać między kwiatami. Znalazło się też miejsce dla migdałka. 
Uparłam się, że skoro nie możemy mieć drzew, to niech przynajmniej będzie kilka krzewów. Z zeszłego roku zostały budleja i ostrokrzew. Tej wiosny swoje miejsce w kąciku znalazł żylistek. A kolejny kawałeczek trawnika ustąpił miejsca magnolii, która wg. opisu powinna urosnąć tylko do 1,5m. Na razie jest jeszcze maleńka, ale stała się ulubionym miejscem wypoczynku naszego najmniejszego domownika. Choć wygląda na to, że niektórzy sąsiedzi też ostrzą sobie na nią pazurki.





A na koniec jeszcze kilka kwiatów jadalnych.