sobota, 30 grudnia 2017

Jakoś to będzie


Święta Bożego Narodzenia nadeszły i minęły jak zawsze za szybko. W tym roku byłam tak zdezorganizowana, że cała moja energia poszła w świąteczne dekoracje i nie wyrobiłam się z życzeniami dla was. No chyba, że widujemy się też na Facebooku i Instagramie, bo tam ogarniam jeszcze w miarę na bieżąco.










Dlatego postawiłam sobie za punkt honoru, że zdążę przed sylwestrową nocą złożyć wam życzenia noworoczne. A chciałabym wam życzyć, abyście mieli czas żyć trochę wolniej, dostrzegali małe szczęścia i umieli cieszyć się każdą chwilą.

Żal mi, że ten rok już się kończy, bo był to chyba najspokojniejszy, a może nawet najlepszy rok w moim życiu. W wielu kwestiach dałam sobie na wstrzymanie, zwolniłam tempo i wyluzowałam w pracy. Ku mojemu zdziwieniu odkryłam, że im bardziej zwalniam tempo, tym więcej udaje mi się zrobić. Bez wielkich przedsięwzięć i planów, za to metodą małych kroczków, po trochu, ale regularnie. 

Przeglądając zdjęcia z tego roku, nie mogę wprost uwierzyć jak bardzo zmienił się mój ogród, ile udało się w nim zrobić i jak wiele się w nim dzieje. Blogowo nie jestem w stanie za tym nadążyć. Wiele razy sobie obiecywałam, że będę pisać częściej, ale krócej, ale to się chyba już nie zdarzy. Zwłaszcza od kiedy we wrześniu dałam się przekonać znajomym blogerom ogrodniczym do założenia konta na Instagramie.  



Opierałam się prawie rok. Zupełnie niepotrzebnie, bo to chyba najlepsze medium do dzielenia się ogrodniczymi momentami. Ciągle uczę się fotografować smartfonem i kadrować do tego dziwnego, kwadratowego formatu. Niemal codzienne, poranne wypady do ogrodu na kilka zdjęć lub krótki filmik stały się moim nowym nawykiem, a przy okazji dawką pozytywnej energii na dobry początek dnia, niezależnie od pogody. 

Blog sprawdził się, jako pamiętnik tworzenia i zmieniania ogrodu, ale jest dla mnie zbyt czasochłonny, żeby pisać na bieżąco. Uciekł mi tutaj cały piękny (i ogrodniczo pracowity) kawałek jesieni ze spektakularnymi daliami i wielobarwnymi berberysami. Wrzucanie dalii i kolorowych liści tuż przed Sylwestrem nie ma już chyba większego sensu, więc tym razem bezpośrednio po wrześniu nadejdzie grudzień.











Schowany w kąciku mini-kompostownik.

Zresztą jest to wyjątkowy grudzień, bo mimo śniegu i lekkich mrozów w ogrodzie można znaleźć zaskakująco dużo kwiatów. Nie dość, że kwitną bratki, smagliczki i stokrotki, to niespodziankę zrobiły mi też barwinek, szafirki, samosiejki chabrów, a nawet truskawka i rozmaryn.








Z perspektywy całego roku jestem zaskoczona, jak dużo udało się w ogrodzie zrobić. Przede wszystkim wreszcie zrealizowaliśmy marzenie o drzewkach. Radykalnie zmieniły krajobraz, a ogromne drewniane skrzynie dały trochę dodatkowej przestrzeni dla małych krzewów, krzewinek i traw. Mam nadzieję, że drzewka się rozrosną i zachęcą ptaki do składania nam wizyt.







Po dwóch latach zachęcających wyników eksperymentów (kompostowanie niedużych ilości w  dziurawych pojemnikach zakopanych częściowo w ziemię) i oswajania sąsiadów (i męża) z tematem, wreszcie doczekałam się czegoś na miarę kompostownika. 


Kompostowanie - eksperyment 2015/2016

Kompostowanie - eksperyment 2016/2017



W ogóle kompostowanie jest moim nowym hobby, staram się dokształcać w tym temacie i dbać o tworzenie mojej mini-pryzmy zgodnie ze sztuką (tj. tylko to, co powinno tam trafić, w miarę możliwości różnorodnie i warstwowo). Próbuje też zrobić ziemię liściową w worku i jak się uprę to sobie sprawię kompostownik kuchenny (widziałam takie cudo z filtrem węglowym). Póki co jestem zaskoczona ilością zielonej materii, którą już do kompostownika zmieściłam, jego bogatym życiem wewnętrznym i szybkością z jaką jego mieszkańcy przetwarzają zawartość. A największym sukcesem jest chyba to, że nie wydobywa się z niego żadna nieprzyjemna woń. Jedyne, na co nie znalazłam jeszcze sposobu to przerzucenie zawartości, bo jest zbyt wąski. Albo na wiosnę będę mieć kompost, albo trzeba będzie kompostownik rozebrać. Trzymajcie kciuki. 





Z gatunku pomysłów dziwnych i niemożliwych, oprócz melonów i cucamelonów, udało mi się wyhodować ziemniaki w doniczce. Trochę za szybko je wykopałam, bo ciekawość zwyciężyła, ale dwa obiady z tego były.







W ogóle sporo plonów doczekałam się w tym roku. Pomidory i truskawki owocowały jak szalone. Wreszcie doczekałam się cukinii i pigwowców, a największą chyba satysfakcją był obiad składający się w 100% z własnych plonów. Obiad miejskiego ogrodnika :)





Ciągle jeszcze muszę popracować nad plonami wiosennymi i jesiennymi, ale przecież trzeba mieć jakiś cel.

Sporo narzekałam na blogu na rabatę od strony ulicy, zwłaszcza po tym jak przemarznięte hortensje nie zakwitły. Udało się ją radykalnie przerobić, ale co ciekawe w stylu bardzo odległym od moich upodobań. Rabata jest efektem małżeńskiego kompromisu :) Mój maż wymarzył sobie klon japoński. No więc trafił tam klonik, do tego przesadzone z innych części ogrodu azalie, trzy nowe pierisy, barwinek i... kilka paprotek (eksperymentalnie). Z boku zmieściła się jeszcze hortensja podsadzona uratowanymi spod róży ciemiernikami. Całkiem fajnie to wyszło, zwłaszcza, że rabata ma  łukowaty kształt i formę lekkiego wzniesienia (to też pomysł mojego męża). Ciekawa jestem jak będzie wyglądać na wiosnę i wczesnym latem. Niestety nie mam zdjęcia efektu końcowego. To co widzicie poniżej, to dopiero początek prac.




Tak się w tym roku rozpędziłam z przeróbkami, że spontanicznie zlikwidowałam kolejny kawałek trawnika i wydzieliłam jeszcze jedną rabatę cebulowo-bylinową. Do tej pory był tam cieniutki paseczek, w którym wiosną rosły tulipany, a jesienią dalie. Teraz znalazło się miejsce dla przetaczników, przetacznikowców i astrów marcinków, w których się w tym roku zakochałam. Na rabatę powędrowały też uratowane z tarasowych skrzynek kostrzewy i dwie piwonie, które miałam od dwóch lat, upchnięte gdzieś miedzy innymi bylinami. Zostało jeszcze sporo miejsca na inne bylinowe fantazje, więc będzie trochę radości latem. Ale najpierw spodziewam się kolorowej wiosny, bo posadzone tam cebulki powinny kwitnąc od marca do maja. Oby.







A na koniec rabatka parapetowa. Ponieważ nic oprócz rozchodników nie chciało mi rosnąć na parapecie okien tarasowych, zrobiłam sobie coś jakby skalniaczek.  I teraz jest ładnie przez cały rok, bo nie straszne im ani upały, ani mrozy.




Na ogrodniczym koncie trzeba by jeszcze zapisać wyjazd na Gardenię i Zieleń to Życie, ale o tym już pisałam. Dzięki uporowi i konsekwencji mojego męża udało się też zrealizować moje wielkie marzenie. Pojechaliśmy na wakacje do Anglii, gdzie włóczyliśmy się po angielskich ogrodach, zobaczyliśmy Project Eden i na finał spędziliśmy cały dzień na Hampton Flower Show. Do dziś nie przejrzałam wszystkich zdjęć, ale może kiedyś wypadałoby to zrobić i o tej wyprawie napisać.


***

A tak z trochę innej bajki, w październiku zapadłam się głęboko w fotelu i od tej pory wieczorami czytam, czytam, czytam...  Nie mogę się od tego rytuału oderwać, a im więcej czytam, tym bardziej nie nie chce mi się pisać. Stąd niemal trzy miesiące przerwy na blogu. Najpierw mnie to trochę stresowało i co weekend obiecywałam sobie, że teraz to na pewno coś napiszę, a potem dałam sobie spokój i doszłam do wniosku, że nic na siłę.  
Całkowicie pochłonął mnie krakowski i białowieski świat Simony Kossak (kapitalna biografia napisana przez Annę Kamińską) i "Nieznane więzi natury" Petera Wohllebena (tego od "Sekretnego życia drzew"). Filozoficzno-moralny kryminał Olgi Tokarczuk "Prowadź swój pług przez kości umarłych" (książka o niebo lepsza od filmu "Pokot") skłonił mnie do zgłębienia tematu  polowań i myślistwa. Do tego, w połączeniu z "Food farmacy" oraz przypadkowo zobaczonym filmem o amerykańskim przemyśle spożywczym, zachęcił do znacznego ograniczenia jedzenia mięsa. Wegetarianką jeszcze nie zostałam, ale od dwóch miesięcy jem mięso tylko w weekendy i coraz mniej mi ono smakuje. Odkryłam za to zalety i zupełnie dla mnie nowe smaki kuchni roślinnej, więc wreszcie zaczęłam jeść warzywa w przyzwoitych ilościach. Przy okazji całkowicie porzuciłam picie kawy w pracy, bo doszłam do wniosku, że pięć kaw dziennie to już nie jest przyjemność tylko uzależnienie (wielotygodniowy odwyk był bolesny). Jakoś tak w pakiecie z tymi zmianami zawzięłam się i regularnie ćwiczę. Kto mnie dobrze zna, wie, że na moje nieszczęście nie przepadam za sportem, ale nie było innego wyjścia, bo kręgosłup zaczął mi na serio odmawiać posłuszeństwa. Przydałoby się jeszcze chodzić wcześniej spać, jeść mniej słodyczy i zamiast interesować się i zamartwiać polityką, przyjąć polską filozofię życia. Zamiast hygge z importu, nasze swojskie jakoś to będzie (polecam "Jakoś to będzie. Szczęście po polsku"; ciekawa perspektywa).

Żadnej z tych zmian nie planowałam, wszystkie pojawiły się spontanicznie, z potrzeby chwili.  Nie było wielkich postanowień, a jednak udało mi się w tym roku zrobić znacznie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Dlatego na 2018 nie planuję. Jakoś to będzie.