czwartek, 24 lipca 2014

O czosnku, motylach i pożytkach z warzywnika

Od pewnego czasu polubiłam produkty tradycyjne, regionalne, posiadające różnego rodzaju certyfikaty pochodzenia. Nauczyłam się na to zwracać uwagę, kiedy mieszkałam we Włoszech, gdzie od bardzo dawna funkcjonują oznaczenia DOC i DOP (trochę pisałam o tym tutaj). Zeszły weekend, spędziliśmy na wsi, w województwie świętokrzyskim, gdzie dzięki dzikiej przyrodzie i mało przekształconemu przez człowieka krajobrazowi zawsze udaje mi się odpocząć i odstresować się jak chyba nigdzie indziej. Tam właśnie odkryłam jeden z takich produktów. Zupełnym przypadkiem trafiliśmy na święto czosnku we wsi Wełecz, niedaleko Buska Zdroju. Miejscowość ta szczyci się wpisanym na Listę Produktów Tradycyjnych czosnkiem wójczańskim, który jest sadzony ręcznie i uprawiany ekologicznie. W czasie lokalnego festynu można zaopatrzyć się w pięknie udekorowane czosnkowe warkocze i spróbować przysmaków przygotowanych z wielkim oddaniem przez panie z Koła Gospodyń Wiejskich. Taki festyn na pewno wychodzi na zdrowie.





Przyjemne weekendy mają to do siebie, że zbyt szybko się kończą i trzeba wracać do rzeczywistości, czyli do pracy. Z tego co widzę na większości moich ulubionych blogów sporo osób cieszy się teraz latem i wakacjami. U mnie zupełnie odwrotnie - dawno nie miałam tak dużo pracy, jak ostatnio. I czasami cieszę się kiedy w tygodniu pada, bo przynajmniej nie jest mi tak bardzo żal lata (nie mówiąc już o plusach dla ogródka). Moja praca ma jednak jedną poważną zaletę. Ponieważ jest częściowo wirtualna mogę od czasu do czasu popracować z domu. 

Zdarzyło mi się niedawno pracować z domu w wyjątkowo słoneczny, upalny dzień. I dzięki temu zobaczyłam, coś o czym wracając codziennie koło 17-18 do domu, zupełnie nie miałam pojęcia. O tym, że mój maleńki ogródek ostatnio tętni życiem setek pszczół i trzmieli wiedziałam. Nawet niestety ostatnio dowiedziałam się, że trzmiel może baaaaardzo boleśnie użądlić. I tu moja ogromna wdzięczność dla pani Zosi, która od razu przybiegła na ratunek z odpowiednią maścią (no i jak tu nie uwielbiać moich sąsiadek?). 
Wracając do tego, jak mój ogródek żyje własnym życiem, nie zdawałam sobie sprawy, że urzędują w nim roje motyli. Nie udało mi się tego uchwycić na zdjęciach, ale na jeżówkach i budlei momentami było ich kilkanaście naraz. Prawdziwa uczta dla oka. 










W ogóle budleje i jeżówki polecam do każdego, nawet najmniejszego ogródka. Budleja jest niewielka, obłędnie pachnie, zawsze można ją przyciąć i co roku na wiosnę puszcza nowe pędy, więc nie ma problemu jeśli trochę przemarznie. Jeżówki oprócz tego, że od wieków są znane medycynie ludowej, są miododajne, niezwykle wytrzymałe na suszę i mogą być bajecznie kolorowe. A w dodatku są wieloletnie, same się rozsiewają i nie wymagają absolutnie żadnej pracy. To oficjalnie jedne z moich ulubionych roślin.
 
Ostatnio zaczęłam szukać nowych pomysłów na warzywnik. Postanowiliśmy, że powiększymy go na jesień, albo na wiosnę, kosztem trawnika. (Wiem, że niektóre z was powiedzą teraz ;) "A nie mówiłam?"). Nie wiem jeszcze jaką będzie miał formę, ale na razie myślę o dwóch większych, lub czterech mniejszych podniesionych rabatkach, między którymi da się przejść. Pierwsze dwa sezony warzywnika, to były eksperymenty. Teraz wiem już mniej więcej co się u mnie sprawdzi, a co nie bardzo. Chciałabym, żeby te moje rabatki były nie tylko pełne zdrowych pyszności, ale też ładne, bo coraz bardziej przekonuję się o tym, że rośliny użytkowe/jadalne potrafią być bardzo kolorowe i dekoracyjne. Wiem, że przy krakowskim smogu marzenie o zdrowych warzywach z własnego ogródka to mrzonka, ale ciągle uważam, że i tak są lepsze niż część tych z marketu. I zgadzam się z Kasią, że warzywnik to fajne hobby i z bZuzią, że szkoda mając kawałek ziemi obsiewać go wyłącznie trawą. Póki co warzywnik jest radośnie chaotyczny, co nie przeszkadza w cieszeniu się z jego zawartości.


Bób i groszek cukrowy już pożegnały się z moim warzywnikiem. Teraz swoje 5 minut ma fasolka szparagowa.




Niepotrzebnie ogłowione pomidorki koktajlowe mimo wszystko dają radę

Nagietki rozświetlają deszczowe dni. Bardzo lubią fasolkę - te, które wsiałam tego samego dnia obok buraczków są o połowę mniejsze. Aksamitki bronią moich warzyw przed szkodnikami. Chociaż rzodkiewce akurat nie pomogły i coś ją zeżarło na amen.

Uwielbiam smak listków kolendry. Wyobrażałam sobie, że będę mieć ich pod dostatkiem, bo sadzonek udało mi się uzyskać dość sporo i ładnie rosły. Nic z tego. Przesadzone do ziemi wybujały, namiętnie kwitną i nie ma z nich pożytku. Może chociaż nasiona uda się zebrać i ususzyć. 


A na koniec dobra wiadomość dla posiadaczy tarasów i balkonów, którzy marzą o własnych warzywach i owocach. Przy odrobinie dyscypliny, to naprawdę jest możliwe. Co więcej, może nawet przynieść lepsze efekty niż uprawa w gruncie, co u mnie jak na razie potwierdziło się w przypadku cukinii, bakłażanów i pomidorków koktajlowych. 




Wystarczył jeden upalny dzień, kiedy cukinia nie została podlana. Jedna cukinia zżółkła i odpadła zanim urosła, a drugiej zrobił się widoczny na zdjęciu ogonek.


Kącik pomidorowo-bakłażanowy. Dobrze im tam, bo ścianka z kobeą pnącą osłania od upału i od deszczu. A na pierwszym planie cudownie pachnacy tytoń ozdobny od Margaretki.

Bardzo ładne te bakłażanowe kwiatki


Jest!

I rośnie. Na razie tylko jeden.



Melonowego eksperymentu ciąg dalszy. Ostatnio dostał większa doniczkę. 

sobota, 12 lipca 2014

W poszukiwaniu słońca

Gdzie się podziało lato? Co prawda mój ogródek zdaje się być zachwycony tą deszczową pogodą, ale ja powoli zaczynam cierpieć z powodu braku ciepłych promieni słońca. Ucieczka w cieplejsze kraje póki co nie wchodzi w grę, więc nie pozostało mi nic innego jak poszukać kolorów i smaków lata we własnej kuchni.


Owocem, który chyba najbardziej kojarzy mi się ze słońcem jest cytryna. Znalazłam więc przepis idealny na rozświetlenie deszczowych dni: lemon curd. Jest to klasyczny krem cytrynowy, który sprawdza się w wielu deserach i dzięki delikatnie słodkiej kwaskowatości jest doskonały na lato. A ponieważ klasyka jest od tego, żeby ją przełamywać,  cytryny warto w tym przepisie zastąpić limonkami, co sprawi, że krem nabierze charakteru i trochę innego koloru.

A skoro już jesteśmy przy temacie kolorów. Moje poszukiwania znakomicie zbiegły się w czasie z zabawą w kolory ogłoszoną przez Krysię. Zaczynamy od fotografowania na żółto, więc niniejszym zgłaszam do konkursu powyższą fotkę. 

Przepisów na krem cytrynowy lub limonkowy jest bez liku. Ja tym razem inspirowałam się książką "Przetwory. Niepowtarzalne przepisy dla smakoszy", którą kilka miesięcy temu dostałam od mojego brata. Polecam, bo jest pięknie wydana, a zawarte w niej przepisy bardzo pobudzają kulinarną wyobraźnię.


Limonkowy curd

Składniki (na 2 słoiki po 250ml)

125 ml soku z limonek (= mniej więcej 4 limonki)
skórka otarta z 2-3 limonek
1 szklanka cukru
4 jajka (rozkłócone)
200g masła

W misce umieszczonej nad delikatnie gotującą się wodą (tak, aby wody nie dotykała), mieszamy delikatnie, ale bez przerwy, cukier, skórkę i sok z limonek oraz jajka, uważając jednocześnie aby masa się nie zagotowała, a jajka nie zamieniły w jajecznicę. 



Kiedy cukier się rozpuści, a wszystkie składniki połączą dodajemy po trochu masła (w jednym z przepisów na sieci wyczytałam, że powinno być bardzo zimne - moje nie było), tak aby każdy kawałek rozpuścił się zanim dodamy następny.



I tak podgrzewamy i stale mieszamy przez 10-15 minut aż masa zgęstnieje.





Masę można przełożyć do słoików i przechowywać w lodówce do dwóch tygodni. Świetnie nadaje się do letniej tarty. 



Na szczęście mimo niespecjalnie letniej pogody, ciągle można cieszyć oczy i kubki smakowe owocami. Ponieważ jest wilgotno owoce długo nie wytrzymują i bardzo szybko się psują. Zupełnym przypadkiem wymyśliłam sobie na to sposób. Podgotowuję je lekko z łyżką cukru żelującego lub żelfixem i taki żel owocowy wykorzystuję przez kilka dni na przykład do naleśników, albo do jogurtu naturalnego.





środa, 9 lipca 2014

Pada

No i co tu robić w taką pogodę?




Nuuuuuda...



Nawet programy ogrodnicze mało mnie dziś interesują.




To może zrobię pranie...



... ręczne.




Albo po prostu się zdrzemnę. W końcu od czasu do czasu należy mi się trochę odpoczynku






sobota, 5 lipca 2014

Bób w wielkim mieście.

No i udało się. Miałam wątpliwości czy to jest w ogóle możliwe, ale jednak bób wyrósł, zakwitł, przetrwał inwazję mszyc i wreszcie dał się z apetytem spałaszować. A to wszystko w mini warzywniku, w osiedlowym ogródku, w środku dużego miasta. Zaczynam nabierać przekonania, że w dużej skrzyni na balkonie też mogłoby się udać. Dużo go nie mam, ale satysfakcja z podglądania drogi jaką przebył od małego ziarenka i smak ugotowanego 10 minut po zerwaniu są bezcenne. 







W warzywniku zrobiło się niemiłosiernie ciasno, ale nic nie wskazuje na to, żeby jego lokatorom przeszkadzało wzajemne towarzystwo.






W zeszłym roku nauczyłam się, że pomidory należy ogławiać. W tym roku, nauczyłam się, że owszem, ale pod warunkiem, że nie są to pomidorki koktajlowe. Niestety dopiero po tym, jak zrobiłam krzywdę tym z warzywnika.

Uprawy w cieplarnianych warunkach (czyli na tarasie, pod dachem, bez narażania na smaganie deszczem i wiatrami) też mają się znakomicie. Bakłażany i pomidorki koktajlowe w skrzynkach rosną bez porównania lepiej niż w warzywniku, mimo że wysadziłam je z rozsadowych doniczek kilka tygodni później.






Melon mój eksperymentalny

W ogródku pojawia się sporo małych gości, nie zawsze mile widzianych. A ponieważ codziennie odkrywam jak mała jest moja wiedza na ten temat, zaprzyjaźniłam się ostatnio z podręcznym przewodnikiem do rozpoznawania roślin i zwierząt. Niestety to nie zawsze wystarcza.


Ten pan z kolegami próbowali dokonać spustoszenia w buraczkowie

 Nie mam pojęcia co to jest i bardzo mnie to stworzenie intryguje. Coś jakby skrzyżowanie muchy z pszczołą, wielkości dużego trzmiela.

Nie wiem, ale coś mi mówi, że chyba się nie zaprzyjaźnimy
 



Przy okazji odkryłam istnienie pięknego motyla o nazwie kraśnik sześcioplamek (w ostatniej chwili uratowałam biedaka z pewnych szarych łapek) i  arlekinów - inwazyjnych biedronek z Azji, które wypierają nasze rodzime siedmiokropki i podobno mogą wywołać reakcje alergiczną u człowieka. 

Arlekin - przybysz ze wschodu

Poczciwa boża krówka

Larwa biedronki - ciekawe której

Bardzo pocieszające jest to, że wróciły do mnie pszczoły. Najwięcej jest ich w szałwii, lawendzie, kwitnącym oregano i koniczynie, która znowu rozpanoszyła się na trawniku. Niestety luby nie dał się przekonać do pozostawienia koniczyny w spokoju w celu wspierania pszczelej populacji :) i starannie trawnik wykosił.






Na szczęście po zielonym i w dużej mierze pozbawionym kwiatów czerwcu, lipiec na nowo wybuchnął w moim ogródku kolorami. Co tu dużo mówić...

Brodie są piękne, ale to zdecydowanie nie jest dla nich właściwe miejsce i na przyszły rok czeka je przeprowadzka.




Irysy miały być niebieskie. A kiedy pierwsze trzy przekwitły, pojawiła się...

... niespodzianka



Byłam bliska pozbycia się anemonów ze skrzyni, bo długo wyglądały jak bezładna masa liści. Dobrze, że zrezygnowałam z tego pomysłu.













Róże cudne, ale walka z mszycami trwa



Nie wszystko się udaje







Orliki od Margaretki

Kanadyjskie orliki od Ani



Platycodony nie tylko przeżyły, ale są coraz piękniejsze






Słonecznik również z myślą o pszczołach. Ciężko go uprawiać w doniczce, bo ciągle mu za sucho.






Z gatunku "na opakowaniu był inny kolor". Miał być różowo-łososiowy, jest... I taki podoba mi się znacznie bardziej.


Minikosmosy

W oczekiwaniu na dalie

Heliotrop od czasu wysadzenia do ziemi nie urósł do góry ani centymetra, ale mimo to chyba jednak zakwitnie

Zeszłoroczna malwa od pani Uli



Szałwia trójbarwna - namordowałam się przy niej. Dwie paczki wysianych nasion, a ocalały tylko 4 sadzonki. Ale i tak warto.


Tutaj pszczoły poszaleją