niedziela, 22 lutego 2015

Już za chwileczkę, już za momencik

W poniedziałek były moje urodziny. Był też fajny plan na przedurodzinowy weekend, z długo wyczekiwanym spotkaniem. Plan najpierw trzeba było zmieniać na ostatnią chwilę, przekładać i odwoływać inne plany, żeby spotkanie mogło się odbyć, a potem... A potem spotkania nie było... W poniedziałek miałam więc całkiem podły nastrój i zero ochoty na świętowanie wejścia w wiek chrystusowy. Właściwie to od kilku lat w urodziny jest mi smutno i zaczynam dochodzić do wniosku, że trzeba chyba przerzucić się na świętowanie imienin. Na szczęście Luby zadbał o to, żebym nie popadła w zbytnią melancholię, a i Matka Natura przygotowała mi piękny prezent. Ogarnęłam się więc trochę, wyżyłam kulinarnie i we wtorek wszystko było już w porządku, a smutki zostały przegnane.






Tak wyglądała nasza mini-brzoskwinka w dniu moich urodzin. Mimo, że stoi na zimnej klatce schodowej kwitnie jak szalona.

Cytrynowe muffinki inspirowane postem Kasi



"Śniegowe" muffinki stały się symbolicznym pożegnaniem z zimą. Długo broniłam się przed wpuszczeniem do domu przedwczesnych oznak wiosny. Omijałam szerokim łukiem setki doniczek z podpędzonymi wiosennymi kwiatami, które od wielu tygodni kuszą w marketach. Zależało mi na tym, aby najpierw nacieszyć się śladami wiosny w ogródku. W domu obowiązuje wiec nadal zimowy wystrój, ale już powoli zbieram pomysły wiosenno-wielkanocne.
W zeszłym roku pierwsze przebiśniegi wychyliły w ziemi zielone czubki w połowie lutego. W tym roku wiosna zawitała jakby wcześniej i pierwszy przebiśnieg udało mi się sfotografować koło 20 stycznia. Potem znowu spadł śnieg, ścisnął mróz i zastanawiałam się co z tym dzielnym pionierem będzie. Oczywiście nie zrobiło to na nim wrażenia. Miałam nadzieję, że zostawione w zeszłym roku w ziemi cebulki pięknie się rozrosną i tej wiosny zastanę przebiśniegową łączkę, a tu guzik. Do dziś pierwszy odważny pozostał samotnie na placu boju, a po reszcie przebiśniegów ślad zaginął. 






Kiedy tylko udaje mi się wrócić do domu na tyle wcześnie, że jest jeszcze jasno, robię ogródkowy obchód i z radością stwierdzam, że śladów wiosny z dnia na dzień pojawia się coraz więcej. A i sąsiadów można coraz częściej zobaczyć. Już za chwileczkę, już za momencik wszystko zacznie się od nowa.


Czosnki dawno temu powschodziły pod śniegiem

To chyba jeżówka

A to chyba penstemon

Łubinki

Bratków wszędzie jest pełno

Bukszpan aż świeci nowymi listkami

Azalie w gruncie już gotowe na wiosnę. Te w skrzynkach trochę przemarzły.


Szafirek na razie tylko jeden. Do pary z przebiśniegiem.

Jedna hortensja została bez przykrycia, ale świetnie sobie poradziła. Dwie pozostałe ciągle jeszcze pod kapturem z agrowłókniny

Tulipany na wschodniej (słonecznej) stronie ogródka rozpychają się bezczelnie

Tulipany na południowej stronie (gdzie słońce na razie nie jest jeszcze na tyle wysoko, żeby wzejść nad sąsiedni budynek)


Hmmm, floksy?


Krokusy



Nie ma co, wiosna zbliża się wielkimi krokami. A na wiosenną pogodę najlepszy jest spacer w podkrakowskich dolinkach (tu akurat Dolina Bolechowicka).












poniedziałek, 9 lutego 2015

Tiramisù na festiwal w San Remo

Zima wróciła na dobre, a wraz z nią pojawiła się nowa porcja klasycznego polskiego marudzenia. Dopiero co wszyscy narzekali, że taka zima do niczego, bo śniegu nie ma. Śnieg spadł i teraz dookoła słyszę, że jest za dużo śniegu, za zimno, za biało, a w mieście to najlepiej, żeby śnieg w ogóle nie padał... Wzdycham sobie na to gadanie... Ja tam swoje wiem.







To wieczorny Kraków w zeszły weekend. Magiczny.

A tak wyglądał wczoraj mój ogródek

Coraz bardziej lubię zimę. Co ciekawe, tą naszą polską i mroźną doceniłam po dwóch latach zimowego marznięcia we Włoszech. 0 stopni w okolicach Mediolanu, na wilgotnej Nizinie Padańskiej, potrafi bardziej dać w kość niż -15 w Krakowie. Do tego włoskie mieszkania często są bardzo kiepsko ogrzewane, skutkiem czego nigdy i nigdzie nie było mi tak przenikliwie zimno jak w słonecznej Italii. Zawsze byłam strasznym zmarzluchem, ale moja tolerancja dla niskich temperatur z roku na rok jest coraz większa. W zimie staramy się utrzymywać w domu temperaturę nie wyższą niż 20 stopni, a w nocy 17-18. Lepiej cieplej się ubrać, albo zakopać pod kocem, niż podkręcać grzejniki i fundować sobie tropiki. Dzięki temu w zimie (odpukać) nie chorujemy. 

Połowa lutego to czas, kiedy szczególnie dużo myślę o Italii, ponieważ właśnie wtedy odbywa się festiwal w San Remo. Festival della Canzone Italiana (czyli festiwal włoskiej piosenki) to jedno z najpiękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Mam do niego tak wielki sentyment, że oglądam go co roku, mimo czasami bywa dość nudny. A ponieważ trwa zwykle 5 dni, do późna w nocy, jestem w tym okresie solidnie niewyspana. 

Z tej okazji postanowiłam pogawędzić sobie troszkę na temat jednego z najpyszniejszych i najbardziej znanych włoskich deserów, tiramisù. Żal ściska moje italianistyczne serce kiedy słyszę to piękne słowo akcentowane na przedostatnią sylabę.  Włosi piszą je z akcentem na 'u' i tak właśnie powinno się poprawnie wymawiać. Łatwo to zapamiętać wiedząc, co kryje się pod tą nazwą: tira - podnieś, mi - mnie, sù - do góry. Bywają też inne polskie tłumaczenia, ale dla mnie to jest najbardziej przekonujące. 

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, tiramisù wcale nie jest starym, klasycznym, włoskim deserem. Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że zostało wymyślone w latach 60 dwudziestego wieku przez cukiernika Roberto Linguanotto pracującego w restauracji "Alle Beccherie" w Treviso. Nazwa deseru przypisywana jest jego walorom odżywczym, choć niektórzy twierdzą, że tiramisù nazywa się tak, ponieważ działa jak afrodyzjak. Gdzieś wyczytałam też, że był to deser, który stawiał studentów na nogi. 




Jedno jest pewne, deser zrobił zawrotną karierę na całym świecie i istnieje niezliczona ilość jego wersji. A jaka jest ta najbardziej oryginalna? Roberto Linguanotto powiedział kiedyś, że pradziadkiem tiramisù jest sbatudin, czyli coś jakby kogel mogel, do którego wmieszano mascarpone.  I faktycznie do zrobienia tiramisù wystarczą ciastka savoiardi, żółtka, cukier, kawa, mascarpone i kakao. W oryginalnej wersji nie używa się żadnego alkoholu, białek ani tym bardziej śmietany. Współczesne włoskie przepisy bardzo często zawierają marsalę lub rum, rzadziej amaretto. Podobno oryginalną formą jest ta okrągła, podawana w szklanych pucharkach.

Moim zdaniem, aby tiramisù naprawdę wynosiło nas na wyżyny smaku trzeba zadbać o dobre składniki, najlepiej importowane z Włoch. Polskie biszkopty mają zupełnie inną konsystencję i smak niż savoiardi, które można już dostać w większości dużych supermarketów. Jeśli chodzi o mascarpone, mam swoją ulubioną markę i jeśli ktoś będzie zainteresowany, chętnie podzielę się wiedzą tajemną. Kupowałam ten produkt we Włoszech i cieszę się, że w Polsce też jest do dostania. Żółtka powinny być surowe i deser powinien być spożyty tego dnia, kiedy został przygotowany. Jeśli ktoś bardzo się boi surowych jajek można ewentualnie  ubić je z cukrem na parze, ale ja takiej opcji nie próbowałam. 

A oto mój wypróbowany przepis, z którego wychodzi 6 porcji:

500g mascarpone
6 jajek
100g cukru 
Savoiardi
4 filiżanki espresso
3 łyżki amaretto
kakao

Wyszorować jajka w gorącej wodzie, lub przelać wrzątkiem. Ubić żółtka z cukrem na gładką masę. Dodawać po trochu mascarpone i dokładnie wymieszać. Jeśli szkoda nam białek, można ubić je na sztywna pianę (najlepiej z częścią cukru) i dodać do kremu. Deser będzie wtedy bardziej delikatny, ale też bardziej płynny i więcej czasu będzie musiał spędzić w lodówce.





Savoiardi moczymy w kawie zmieszanej w amaretto. Robimy to delikatnie, aby namokły tylko z wierzchu. 
 


Układamy warstwami, najpierw savoiardi, później krem. Zazwyczaj 2 warstwy wystarczą. Wkładamy do lodówki na co najmniej 3 godziny.





Przed podaniem  posypujemy kakaem (nie wcześniej, bo zamoknie).





I odpływamy "nel blu, dipinto di blu, felice di stare lassù"*, podśpiewując sobie z Domenico Modugno




* w błękit, pomalowany na niebiesko, szczęśliwy tam w górze