Jedno z intensywniejszych wspomnień mojego dzieciństwa to babcia robiąca tajemnicze mikstury z aloesu, który rósł u niej w doniczce i czegoś, czego bardzo długo nie mogłam zidentyfikować, a dziś wiem, że to po prosu żywokost. Okład z aloesu służył do leczenia ran. Nie miałam pojęcia do czego służył żywokost, ale pamiętam, że bardzo podobała mi się ta roślina rosnąca gdzieś za domem babci. Do dziś zresztą mam słabość do liliowych, fioletowych i niebieskich kwiatów. W pamięci zachowałam tylko te dwie rośliny, ale jestem przekonana, że babcia wykorzystywała znacznie więcej uzdrawiających możliwości natury, bo obok jej łóżka przez wiele lat leżała książka "Leki z Bożej apteki". Babcia zmarła kiedy byłam nastolatką. Zbyt wcześnie, żebym zdążyła zapytać ją o to wszystko, o co chciałabym zapytać dzisiaj. Coraz częściej dochodzę jednak do wniosku, że te pierwsze lata i doświadczenie życia na wsi, takiej prawdziwej, sprzed ponad ćwierćwiecza, wywarły na mnie większy wpływ niż mi się wydawało. Dlatego mimo, że podjęłam decyzję o mieszkaniu w mieście i póki co przeprowadzki nie planuję, staram się coś z tamtych wspomnień przywrócić.
Dawniej uczyliśmy się od dziadków i rodziców, dziś coraz częściej naszym nauczycielem jest internet i ludzie których zazwyczaj w ogóle nie znamy. Pisałam Wam kiedyś (tutaj) o Klaudynie i okolicznościach w jakich ją poznałam. Od tamtego czasu regularnie zaglądam do Ziołowego Zakątka, który stworzyła sześć lat temu i od czasu do czasu wypróbowuję jej przepisy. Było więc dla mnie oczywiste, że podejmując pierwszą w życiu próbę samodzielnego stworzenia kosmetyku-leku będę polegać właśnie na jej doświadczeniu i przepisie. Tym bardziej, że Klaudyna niedawno wydała książkę o kosmetykach, które można samodzielnie zrobić w domu i mogłam sobie czarować z książką na stole, zamiast laptopa, albo przepisów wydrukowanych na kartkach. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to robi różnicę. Wybór padł na maść z nagietków, które u mojej babci zawsze rosły, a i u mnie świetnie się w tym roku spisały. Przepis jest super prosty - wystarczy macerat z płatków nagietka i oleju (ja akurat wykorzystałam oliwę), wosk pszczeli i szczypta kurkumy (w przepisie jest też olejek eteryczny, ale ja go pominęłam). Nie będę podawać dokładnego przepisu, kto zechce znajdzie go sobie u Klaudyny.
 |
I jak tu nie skusić się na takie słoneczka w ogródku |
 |
Macerat z nagietka, wosk pszczeli, dobry przepis i czary mary. |
 |
Tak wyglądała jeszcze ciepła maść, zaraz po przygotowaniu. |
 |
Po kilku dniach wygląda znacznie lepiej. Maść można zagęścić dodając więcej wosku i podkoloryzować dodając więcej kurkumy. |
Zainspirowana komentarzem Magdy pod poprzednim postem postanowiłam przygotować jeszcze jedno lekarstwo - nalewkę malinową. Zgoda, nalewka nie jest może czymś, co normalnie kojarzy się ze zdrowiem, ale jak dla mnie zestawienie malin, miodu i alkoholu to znakomity ratunek na zimowe przeziębienia. Przewertowałam sieć, przestudiowałam chyba z dziesięć różnych przepisów i w nastawiłam nalewkę według takich proporcji:
25 dkg malin
0,25 l miodu
0,25 l spirytusu
0,1 l wódki
Proporcje wódki i spirytusu powinny być nieco inne (tzn. mniej spirytusu, a więcej wódki), ale akurat takie ilości mi zostały. Nie wiem czy nie przesadziłam z ilością miodu, bo jak na razie część nie chce się rozpuścić. Zobaczymy co z tego będzie. Zostawię na jakieś 2 miesiące, a później przefiltruję i przeleję do butelki. Jeśli eksperyment zakończy się sukcesem dam znać.