Obudziłam się dziś o czwartej rano, z potwornym bólem głowy. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem raczej typem sowy niż skowronka i w moim przypadku już sam fakt pobudki o takiej godzinie jest mocno podejrzany. Od razu więc wiadomo było, że coś się święci. Po dwóch godzinach bezskutecznych prób ponownego zaśnięcia sięgnęłam po telefon, sprawdziłam wiadomości i wszystko stało się jasne: wieje halny, a do tego jutro pełnia księżyca. Czyli wielka kumulacja.
O tatrzańskim halnym słyszał każdy, ale pewnie nie wszyscy wiedzą, że kiedy w górach wieje halny, w Krakowie dzieją się dziwne rzeczy. Pogotowie zmaga się z większą niż zwykle liczbą zawałów, szpitale przyjmują więcej porodów, urzędy odnotowują ponadprzeciętną ilość niezwykłych zgłoszeń, a policja dziwnych historii. Do tego krakowianie, krakusi i krakowiacy (to podobno trzy różne grupy mieszkańców grodu Kraka) uskarżają się na skoki ciśnienia, bóle głowy, kołatanie serca, problemy ze snem, rozdrażnienie, nie mówiąc już o tym, że halny wzmaga agresję, pogłębia depresję i przyczynia się do samobójstw. Słowem: same nieszczęścia.
Sprawa jest zbadana i potwierdzona naukowo, a wszystko to wina gwałtownych zmian ciśnienia i temperatury. Halny ma jednak jedną zaletę nie do przecenienia o tej porze roku - przynosi cudowną pogodę i temperaturę dochodzącą do 20 stopni. I taki właśnie piękny, chciałoby się powiedzieć "letni", dzień przyniósł dzisiaj nad Kraków. Nie mogłam się pohamować w zachwytach patrząc na błękitne niebo bez jednej chmurki i mogąc przez chwilkę wygrzać się w słońcu. Ból głowy to niezbyt wygórowana cena za takie słoneczko w listopadzie.
Pogoda rozpieszcza nas zresztą od kilku dni. Zaduszki były tak ciepłe, że nie wystarczyły nam wizyty na kilku cmentarzach i wybraliśmy się jeszcze na spacer na Wawel. Okazało się, że skąpany w słońcu dziedziniec ciągle mieni się kolorami ostatnich kwitnących w tym roku kwiatów.



















Po długim sezonie chorobowym wreszcie zabrałam się za jesienne porządki w ogródku. Udało mi się wsadzić większość cebulek. Tym razem gwiazdami wiosny powinny być niebieskie tulipany i ogromne czosnkowe kule. Zobaczymy co z tego będzie. Lewkonie, które w zeszłym roku do grudnia obsypane były kwiatami, w tym roku się nie udały. W zeszłym roku siałam je prosto do gruntu, w tym robiłam rozsadę, chuchałam i dmuchałam i nic z tego nie wyszło. Z jakiegoś powodu zakwitła tylko jedna, więc się ich pozbyłam. Palmę pierwszeństwa przejął za to anemon. Jeden jedyny, który został w skrzynce, bo martwiąc się, że przymrozki zrobią im krzywdę prawie wszystkie wykopałam. I to był błąd. Anemon-cudo nie tylko nic sobie nie robi z przymrozków, ale nadal kwitnie jak zaczarowany. Non stop od kilku miesięcy.
 |
Tak wyglądał dzisiaj |
Zanim przymrozki narobiły spustoszenia (czyli zmusiły mnie do pożegnania z daliami), w ogródku pojawiło się kilka miłych i zaskakujących niespodzianek.
 |
Na przełomie października i listopada na kobei nagle pojawiły się trzy fioletowe kwiaty. Jak to możliwe, skoro przez całe lato była biała? |
 |
Heliotropy, które przez całe lato nie mogły się pozbierać, nagle zaczęły kwitnąć. Szkoda, że kilka dni później przyszły pierwsze przymrozki. |
 |
Złocień maruna od Margaretki też po długim wahaniu nagle postanowił zakwitnąć. Przymrozki mu niestraszne. |
 |
Sklepowe fuksje już dawno pożarły mączliki, ale ta od Margaretki nadal trzyma się świetnie i zdrowo. |
 |
Miałam na tarasie kilka truskawek w doniczkach. Po jednej z nich została pamiątka i tak sobie rośnie od kilkunastu tygodni. |
A na koniec lecznicza gorczyca, dzięki której warzywnikowe kwaterki nie przypominają już tak bardzo - cytując Magdę ;) - "mogił pod płotem". Luby miał ochotę zrobić hecę na Halloween i włożyć tam jakiś kawałek ręki à la zombi, ale z troski o słabe serca sąsiadów, aby oszczędzić im zawału, stanowczo zaprotestowałam.