Zima wróciła na dobre, a wraz z nią pojawiła się nowa porcja klasycznego polskiego marudzenia. Dopiero co wszyscy narzekali, że taka zima do niczego, bo śniegu nie ma. Śnieg spadł i teraz dookoła słyszę, że jest za dużo śniegu, za zimno, za biało, a w mieście to najlepiej, żeby śnieg w ogóle nie padał... Wzdycham sobie na to gadanie... Ja tam swoje wiem.
 |
To wieczorny Kraków w zeszły weekend. Magiczny. |
 |
A tak wyglądał wczoraj mój ogródek |
Coraz bardziej lubię zimę. Co ciekawe, tą naszą polską i mroźną doceniłam po dwóch latach zimowego marznięcia we Włoszech. 0 stopni w okolicach Mediolanu, na wilgotnej Nizinie Padańskiej, potrafi bardziej dać w kość niż -15 w Krakowie. Do tego włoskie mieszkania często są bardzo kiepsko ogrzewane, skutkiem czego nigdy i nigdzie nie było mi tak przenikliwie zimno jak w słonecznej Italii. Zawsze byłam strasznym zmarzluchem, ale moja tolerancja dla niskich temperatur z roku na rok jest coraz większa. W zimie staramy się utrzymywać w domu temperaturę nie wyższą niż 20 stopni, a w nocy 17-18. Lepiej cieplej się ubrać, albo zakopać pod kocem, niż podkręcać grzejniki i fundować sobie tropiki. Dzięki temu w zimie (odpukać) nie chorujemy.
Połowa lutego to czas, kiedy szczególnie dużo myślę o Italii, ponieważ właśnie wtedy odbywa się festiwal w San Remo. Festival della Canzone Italiana (czyli festiwal włoskiej piosenki) to jedno z najpiękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Mam do niego tak wielki sentyment, że oglądam go co roku, mimo czasami bywa dość nudny. A ponieważ trwa zwykle 5 dni, do późna w nocy, jestem w tym okresie solidnie niewyspana.
Z tej okazji postanowiłam pogawędzić sobie troszkę na temat jednego z najpyszniejszych i najbardziej znanych włoskich deserów, tiramisù. Żal ściska moje italianistyczne serce kiedy słyszę to piękne słowo akcentowane na przedostatnią sylabę. Włosi piszą je z akcentem na 'u' i tak właśnie powinno się poprawnie wymawiać. Łatwo to zapamiętać wiedząc, co kryje się pod tą nazwą: tira - podnieś, mi - mnie, sù - do góry. Bywają też inne polskie tłumaczenia, ale dla mnie to jest najbardziej przekonujące.
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, tiramisù wcale nie jest starym, klasycznym, włoskim deserem. Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, że zostało wymyślone w latach 60 dwudziestego wieku przez cukiernika Roberto Linguanotto pracującego w restauracji "Alle Beccherie" w Treviso. Nazwa deseru przypisywana jest jego walorom odżywczym, choć niektórzy twierdzą, że tiramisù nazywa się tak, ponieważ działa jak afrodyzjak. Gdzieś wyczytałam też, że był to deser, który stawiał studentów na nogi.

Jedno jest pewne, deser zrobił zawrotną karierę na całym świecie i istnieje niezliczona ilość jego wersji. A jaka jest ta najbardziej oryginalna? Roberto Linguanotto powiedział kiedyś, że pradziadkiem tiramisù jest sbatudin, czyli coś jakby kogel mogel, do którego wmieszano mascarpone. I faktycznie do zrobienia tiramisù wystarczą ciastka savoiardi, żółtka, cukier, kawa, mascarpone i kakao. W oryginalnej wersji nie używa się żadnego alkoholu, białek ani tym bardziej śmietany. Współczesne włoskie przepisy bardzo często zawierają marsalę lub rum, rzadziej amaretto. Podobno oryginalną formą jest ta okrągła, podawana w szklanych pucharkach.
Moim zdaniem, aby tiramisù naprawdę wynosiło nas na wyżyny smaku trzeba zadbać o dobre składniki, najlepiej importowane z Włoch. Polskie biszkopty mają zupełnie inną konsystencję i smak niż savoiardi, które można już dostać w większości dużych supermarketów. Jeśli chodzi o mascarpone, mam swoją ulubioną markę i jeśli ktoś będzie zainteresowany, chętnie podzielę się wiedzą tajemną. Kupowałam ten produkt we Włoszech i cieszę się, że w Polsce też jest do dostania. Żółtka powinny być surowe i deser powinien być spożyty tego dnia, kiedy został przygotowany. Jeśli ktoś bardzo się boi surowych jajek można ewentualnie ubić je z cukrem na parze, ale ja takiej opcji nie próbowałam.
A oto mój wypróbowany przepis, z którego wychodzi 6 porcji:
500g mascarpone
6 jajek
100g cukru
Savoiardi
4 filiżanki espresso
3 łyżki amaretto
kakao
Wyszorować jajka w gorącej wodzie, lub przelać wrzątkiem. Ubić żółtka z cukrem na gładką masę. Dodawać po trochu mascarpone i dokładnie wymieszać. Jeśli szkoda nam białek, można ubić je na sztywna pianę (najlepiej z częścią cukru) i dodać do kremu. Deser będzie wtedy bardziej delikatny, ale też bardziej płynny i więcej czasu będzie musiał spędzić w lodówce.
Savoiardi moczymy w kawie zmieszanej w amaretto. Robimy to delikatnie, aby namokły tylko z wierzchu.
Układamy warstwami, najpierw savoiardi, później krem. Zazwyczaj 2 warstwy wystarczą. Wkładamy do lodówki na co najmniej 3 godziny.
Przed podaniem posypujemy kakaem (nie wcześniej, bo zamoknie).
I odpływamy "nel blu, dipinto di blu, felice di stare lassù"*, podśpiewując sobie z Domenico Modugno.
* w błękit, pomalowany na niebiesko, szczęśliwy tam w górze